sobota, 18 maja 2013

Opowieści niezwiązane - Dziwotwór




Kościelny zegar monotonnie wybijał ósmą godzinę. W tym czasie, w małym mieszkanku nieopodal, na poddaszu starej kamienicy, Alfred siłował się pod puchową pierzyną z mocno jeszcze trzymającymi objęciami Morfeusza. Po kilku minutach, rozczochrany, zwycięzca porannej potyczki, już dokonywał toalety w swojej małej łazience. Wypadł z niej po chwili dumnym krokiem, pogwizdując skocznie i kręcąc w jednej ręce swym ulubionym, złotym zegarkiem na łańcuszku. Wyglądał już dużo lepiej, mimo że bledszy niż zazwyczaj. Idealnie dopasowana, brązowa kamizelka, pod nią biała koszula, pięknie skrojone, zielone, aksamitne pantalony do połowy łydki, oraz śnieżnobiałe pończochy, ukrywały niedoskonałości budowy Inspektora Alfreda Noff’a. Nie było już czasu na posiłek, więc tylko starannie ułożył na łysiejącej głowie ogromną, białą perukę, przez plecy przewiesił szary surdut i wyszedł głośno stukając obcasami. W lustrzanej windzie nie zwracając uwagi na innych ludzi, malował swoje wąskie usta burgundową szminką. Na koniec, uśmiechnął się chytrze do swojego odbicia, pogładził cieniutki wąsik zwilżonymi palcami i ruszył w kierunku rozsuwających się drzwi.
Trafił do wielkiej maszynowni, pełnej ludzi i najnowocześniejszych arytmometrów, a stukot jego błyszczących butów został porwany przez wszędobylski, świdrujący szum i jazgot.
– Wreszcie! Alfi...błagam Cię. Właź od razu, zaczynamy tam gdzie wczoraj - wołał mężczyzna w białym kitlu i grubych okularach – Co tak późno do chu...?
Wepchał Pana Inspektora do srebrnego stożka wysokości około 6 stóp i zatrzasnął za nim małe drzwiczki. Alfred pokręcił tylko głową z dezaprobatą, poprawił raz jeszcze perukę i wyciągnął z kieszeni kamizelki zegarek. Zamiast wskazówek była tam tylko data z dniem tygodnia, miesiącem i aktualnym rokiem. Tymczasem stożek zadrżał, zapiszczał i sapnął, a nawet zaczął się powoli kręcić z Alfredem w środku - trwało to może z dwie minuty. Gdy wszelkie odgłosy ucichły i słychać już było tylko równomierny oddech Inspektora, drzwiczki otworzyły się. Lewą ręką, przytrzymując perukę, gramolił się na kolanach przez wąski otwór. Podejrzewał, że musi wyglądać niezdarnie, wręcz komicznie - nie było to jednak ważne. Ważny był cel, a aby go osiągnąć, przede wszystkim: „muszę...wydostać się...z tej...przeklętej...kapsuły”- powtarzał sobie w myślach.
-No. Już!- zawołał radośnie wstając i...zamarł.
Jakieś 15 metrów od niego stało coś, lub ktoś. Dookoła tego czegoś coś było również nie tak. Wysokie drzewa z powyginanymi, poskręcanymi konarami i pniami. Za nimi pofalowane pagórki porośnięte bujną, zieloną trawą, ze strumieniami wijącymi się niczym wstążki na wietrze, a majaczący w oddali horyzont wykrzywiał się nienaturalnie w dziwne zygzaki - które na pewno nie były górami.
- „Gdzie ja jestem, gdzie, gdzie...?”- w głowie mu się zakręciło, a paniczne myśli pulsowały coraz silniej, oparł się o wehikuł by się nie przewrócić. Czuł już kropelki potu pod gryzącą peruką.
– Kim jesteś?! - krzyknął...a raczej pisnął w kierunku postaci w czerni. Od razu pożałował swojej ciekawości. Wysoki na 7 stóp dziwotwór ruszył pokracznie w jego kierunku. Jego stawy zginały się w nienaturalnych kierunkach i było ich zdecydowanie zbyt wiele. „Jezu!”- pomyślał chowając się za kapsułę - „ Wszystko tu jest jakieś...krzywe”.
Tu...nic...nie...jest proste!- przerywany, gardłowy głos wydobył się z ust maszkary, jakby słyszała myśli Alfreda, a długi, nieprosty kordelas błysnął w sękatej dłoni.          



Opowieści niezwiązane - Katownia

            Czarne ptaszyska zerwały się z głośnym krakaniem gubiąc pióra. Spłoszyły je gwałtowne, pełne szaleństwa i strachu krzyki, pulsujące wewnątrz szarego budynku, które z każdą sekundą przybierały na sile.
W pobliskich kamienicach wychylały się ciekawskie lica, a co poniektórzy wychodzili już sprawdzić co się dzieje. Czereda zbierała się w wąskich, kolorowych uliczkach i powoli posuwała hałaśliwym konduktem, przemieniając w bezrozumną hałastrę. Szeptali i wymieniali pytające spojrzenia.
„ Tam!”- wrzasnął co bystrzejszy, wskazując na parterowy, szeroki budynek.
„ Zaczęło się!”- odważył się krzyknąć inny.
Ostatnie metry gawiedź pokonała gnając na złamanie karku. Każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce, a okien choć duże, było w kondominium niewiele.
Otoczyli kamienny budynek tworząc drgającą, wielobarwną masę, niczym gęsty szlam oblepiający wszystko na swojej drodze. Strażnicy dotąd oparci dumnie o swoje długie paralizatory, rozstąpili się przezornie nie chcąc wejść im w drogę.
Już czas - pomyślał jeden z nich przepychając się przez rozszalały tłum. Jako Strażnik Cesarski mógł zająć najlepsze miejsce, tym razem jednak postanowił nie brać udziału w tym żałosnym przedstawieniu. Przyglądając się podrajcowanym mordom ściśniętym przy oknach, poczuł wstyd. Wstydził się, że jeszcze rok temu odganiał ich rażąc paralizatorem, by zająć najlepszą lożę, w tym bestialskim teatrze szaleństwa i śmierci.
Pstryknął niedopałek i oparł się o latarnię.
„Wychodzą, wychodzą!”- krzyczał młody chłopak w poplamionej koszuli.
„Mów co widzisz!”- prosił ktoś z tyłu.
„Wychodzi blok C, idą...”- Szczyl aż przebierał nogami z podniecenia.
Z potężnych podziemi wydobył się kolejny ryk. Tak głośny i złowieszczy, że kilku gapiów oderwało się od tafli zasłaniając uszy.
Strażnik nawet nie drgnął.
„Otwierają resztę krat!” – darł się nie dowierzając chłopak.
Ci, którzy nie mieli tyle szczęścia by to widzieć, słuchali go z otwartymi gębami. „Teraz blok E, i...” Cesarski Obrońca widział to wszystko nie raz. Makabryczne wspomnienia wracały nie pozwalając zapomnieć o sobie. Za każdym razem gdy zamykał oczy, obrazy budzących grozę scen wracały, fragmenty wspomnień prześladowały go nie pozwalając normalnie żyć. Oddałby wszystko za wymazanie tych plugawych obrazów z jego jaźni. Jakim, że błogosławieństwem byłaby nieświadomość - rozmyślał często.
Widział walczące na śmierć i życie podziemne klany, ludzkie bestie ogarnięte szałem zabijania - złodziei, gwałcicieli i morderców. Pokutują za swoje zbrodnie, a umierając sprawiają radość wiwatującej tłuszczy. Spośród setek, przetrwa tylko kilku, mordując pozostałych w corocznej rzezi na podestach Katowni.
Niczym dawni gladiatorzy, lecz bez chwały, a jedyną nagrodą jest ta namiastka życia.
„...Boże słodki!”- nagle wydobył z siebie chłopak, a krew odpłynęła mu z twarzy.
Bezwładnie osunął się po szybie, próbując trzęsącymi rękoma zasłonić twarz. Wzrok wbił w niewidoczny punkt, z ust wypłynęła wąska stróżka śliny.
Strażnik podszedł do odchodzącego od zmysłów podrostka i łapiąc za łachmany odciągnął od okna. Wiedział, że sceny obejrzanej właśnie rzezi wrastały w najgłębsze obszary podświadomości młodego umysłu. Zostaną już w nim do końca. Nawet po wielu latach, będą czekały głęboko ukryte, jak korzenie w ziemi dawno wyciętego drzewa.
Szedł powoli, trzymając go na rękach.
Gwałtowny podmuch wiatru strącił mu z głowy hełm, a ten toczył się w dół z głuchym łoskotem.
W końcu, Cesarski Orzeł zanurzył się w przyprawiającej o mdłości, lepkiej kałuży, lecz Były Strażnik nie obrócił się, ani razu.
Nauczysz się z tym żyć - pomyślał.


Opowieści Niezwiązane - Filadelfia

Filadelfia, rok 2134.
            Filadelfia, lata świetności miała już dawno za sobą. Odleciały razem z odchodzącą z budynków farbą. Strach i terror rozsiewany przez potężne gangi sięgnął szczytu, a bezprawie i chaos wsiąknęły tu głębiej niż gdziekolwiek indziej. Rozkład warstw społecznych trwał tu w najlepsze, korupcja i przemoc mieszały się z narkomanią i hazardem tworząc grube warstwy znieczulicy.
             W roku 2131 powstała nowa jednostka do walki z przestępczością - LIST, oraz specjalna ustawa legalizująca jej działania. Wszystko szło znakomicie, wszędzie... tylko nie tutaj.
Coś mrocznego i tajemniczego dusiło to miasto, sprawiało, że wszelkie próby przywrócenia porządku rozbijały się o niewidzialną ścianę przemocy. Agenci i  policjanci ginęli bez śladu. Świadkowie koronni dostawali nagłych amnezji, a wszystkie misternie planowane akcje LIST -u okazywały się strzałem w pustkę. Filadelfia okazała się czerwoną wyspą bezprawia, pośrodku lazurowego  oceanu ładu i porządku.
            Wszystko zaczęło się zmieniać gdy 5-go października 2133, nowym dowódcą pionu operacyjnego LIST w Filadelfii został porucznik Aleksander Noff. Jego charyzma i determinacja dały wreszcie siłę i nadzieję uciśnionym obywatelom Megamiasta. Przy wsparciu nowego prezydenta miasta, Aliana Tedenhoff'a zaczął walkę z potężnym wrogiem.  Metody działania, często balansujące na granicy prawa, okazały się skuteczne. Szybko zyskał sympatię podwładnych  oraz mieszkańców, którym leżał na sercu los Metropolii.
Obrońca Uciśnionych, Noff Sprawiedliwy czy Stalowe Ręce, to tylko niektóre z przydomków jakie nadała mu ulica.
W ciągu pół roku jego ludzie dostali wsparcie z pozostałych jedenastu Megamiast i wspólnie zatrzymali lub zabili setki przestępców i rozbili w perzynę trzy pomniejsze gangi. Była to kropla w morzu potrzeb, jednak z kropli powoli  tworzyła się stróżka, a potem... być może prawdziwa rzeka zmian.
           
            Latem 2134 roku miastem wstrząsnęła straszliwa wiadomość: Porucznik Noff... zniknął.
Od trzech dni nie pokazywał się w pracy i nie odbierał telefonów. Gdy patrol policji wysłany do jego domu  nie powrócił, a kontakt z nim się urwał, zaczęto podejrzewać najgorsze. Strach znowu przykrył miasto swoim całunem. Plotka o jego śmierci szerzyła się błyskawicznie, a niewypowiedziane na głos podejrzenia padały na korporację Banashijedną z czterech organizacji przestępczych, którymi Noff zaczął się interesować.

14 Sierpień 2134 roku, cztery dni od zniknięcia Aleksandra Noff'a, Filadelfia. Strefa 3.

            Dzień był wyjątkowo upalny, żar wylewał się strumieniami na zatłoczoną aleję. Powietrze drgało i syczało. Jakieś dzieci latały wokoło tryskającego wodą hydrantu. Ludzie przechodzili obok i z zazdrością zerkali na szczęśliwych podlotków. Niekończące się tłumy, sunęły powoli betonowymi ulicami. Tu i ówdzie słychać było naganiających sprzedawców, krzyki zagubionych dzieci, albo klaksony przepychających się środkiem  pojazdów. Jakiś bandzior w zaciemnionej bramie, okładał kogoś pięściami , próbując wyrwać mu torbę. Ludzie mijali ich przyspieszając kroku,  nikt nie reagował -na pewno zasłużyłito nie moja sprawadominowały w dyskretnych spojrzeniach.
            Nagle... powstało jakieś poruszenie. Kilku przechodniów unosiło spojrzenia. Młoda dziewczyna w zielonej koszulce wskazała ręką jakiś punkt na pobliskim wieżowcu.
-        Tam! Tam! Ktoś tam jest! – Darła się w niebo głosy.
Miała rację. Po gzymsach schodził jakiś cień. Nie mając się czego chwycić, oderwał się od ostatniej półki na wysokości drugiego piętra.
Spadł w sam środek motłochu, przewracając przy tym obwoźnego sprzedawcę galaretek missu. Odczekał kilka sekund i nie oglądając ruszył przed siebie.
Miał na sobie szary płaszcz, który z każdym ruchem łopotał jak flaga na wietrze. Biegł szybko nie zwracając uwagi na ludzi, których potrąca i przewraca. Sypały się za nim gęsto złorzeczenia i przekleństwa.
 Przeskoczył nad  maską  autodronu, który zajechał mu drogę. Omal się nie zderzył z przechodzącą przez pasy kobietą w czerwonej sukience.
Na surowej, szczurzej twarzy widać było determinację. Nie wyglądał na kogoś, kto biegnie spóźniony na autobus,  biegł, jakby od tego zależało jego życie i nie liczyło się nic więcej. Pchał, odpychał, przeskakiwał. Co raz szybciej i szybciej.
W świetle migoczących neonów i hologramów, błyszczały jego syntetyczne, stalowe ręce. Używał ich z nieludzką precyzją i siłą, przedzierając się przez tłuszczę.
Wtem, zwolnił i zatrzymał się w końcu. Jakieś sto metrów przed nim coś było nie tak.
Krzyki, strzały i znowu krzyki.
Młodzi chłopcy skaczący dookoła hydrantu uciekali, przed... kimś.
Stało tam ośmiu mężczyzn w ciemnych mundurach. Przez chwilę dał się ponieść nadziei, żołądek ścisnął się niemiłosiernie.
Niestety.
Ciężkie karabiny szturmowe wymierzyli w jego kierunku. Zablokowali całą aleję. Zaświtała mu tylko jedna myśl.
-        UCIEKAĆ! - ryknął. - Ratujcie się!
Pchnął z całej siły zdziwioną dziewczynę.  Ta upadła na ziemię akurat w momencie gdy żołnierze otworzyli ogień. Potężny huk z wielkokalibrowych karabinów odbijał się nieustającym echem.
Celowali w niego, lecz na razie nieskutecznie. Wszczepiony neuro-chip pomagał unikać pocisków, ale niewinni ludzie nie mieli tego szczęścia, umierali dookoła  rozrywani i dziurawieni przez bezlitosny pluton egzekucyjny. Pociski orały witryny sklepowe, roztrzaskiwały szyby i łamały znaki reklamowe. Pośród totalnego chaosu, pyłu i dymu, wstał.  Robiąc ekwilibrystyczne uniki zbliżał się zakosami do zamaskowanych żołnierzy.
W stalowej dłoni  błysnął rewolwer Omniteck GS-10 - dwudziesto – strzałowa, srebrna bestia z bębnowym magazynkiem.
Padł na ziemię chowając się za drgającym ciałem młodego murzyna. Wycelował... i strzelił.
Raz, drugi, trzeci.
Padło trzech oprawców.
Siła pocisków była tak potężna, że pierwszemu oderwała rękę, a dwóch następnych nie żyło zanim upadli na ziemię. Pozostali obrócili się w stronę martwych towarzyszy i... zawahali się, przestali strzelać. To wystarczyło.
Runął na nich jak pocisk. Z nieludzką szybkością dopadł pozostałych rzeźników.
Rewolwer błyskał i strzelał. Zadawał śmierć precyzyjnie i bez emocji. Padali jeden po drugim.
Instynkt  kazała im się bronić, lecz strach w tym przeszkadzał. Strzelali byle strzelać, byle przeżyć, byle to się skończyło.
Noff nie miał litości.
Tak jak oni nie mieli jej dla dziesiątek niewinnych kobiet i dzieci, które leżały teraz martwe lub konające na ulicy.
To nie prawda, że zemsta smakuje najlepiej na zimno. Zjedzona na gorąco potrafi nasycić dużo bardziej, a duma i radość wyrywa się z trzewi.
Chciał krzyczeć. Nie miał czasu.
 Łamiąc kark ostatniemu żołnierzowi poczuł smród moczu i odchodów. Rzucił truchłem o ziemię i ruszył  przed siebie.
Wiedział, że już wpadli na jego trop i nie umknie im tak łatwo. Liczyły się jednak tylko dwie rzeczy, a właściwie osoby.

Siedziba firmy Banashi, Filadalfia. Strefa 3.

            Budynek Banashi górował nad Trzecią strefą Megamiasta. Przypominał wielkie, srebrne jajo poprzecinane ciemnymi pęknięciami łączeń i segmentów.  Słońce bezlitośnie chłostało jego powierzchnię, która drgała i falowała. Szczyt z potężną iglicą zatopiony był w czarnym smogu - zresztą tak jak całe miasto, które czekało z utęsknieniem na pierwszy od dwóch miesięcy deszcz. To co z tego, że kwaśny. Co z tego, że śmierdział rozlanym akumulatorem. Deszcz przynosił oczyszczenie, jakie by ono nie było.
Na wysokości 32- go pietra po stronie południowej wielkiego budynku, ziała wielka dziura. Unosił się z niej dym.
            Dyrektor, Onaga Banashi krążył niespokojnie po małej celi. Dookoła niego, jeszcze bardziej niespokojnie uwijali się jego pracownicy. Wszyscy w podobnych kombinezonach, wzmacnianych egzoszkieletem, zielonych lub stalowych.  Co chwilę potykali się i obijali nerwowo o siebie, skanując całe pomieszczenie.
Była to mała cela dwa, na półtora metra, z pryczą, umywalką i sedesem - typowa pojedynka zakładów penitencjarnych w Filadelfii.
Jedyną różnicą było to, że nie był to Zakład Karny, a w ścianie zamiast okna, była dwumetrowa dziura.
Widać przez nią było  wysokie budynki Strefy 3, pogrążone w promieniach słonecznych autostrady i przelatujące co jakiś czas drony reklamowe.
Onaga denerwował się co raz bardziej. Nie docierały do niego oczywiste fakty, albo nie chciał żeby dotarły – uciekł. Nie było na to innego określenia. Tylko kto mu pomógł. Kto odważył się zdradzić. Zacisnął pięści i kopnął z całej siły plastikową miskę. Ta nabrała prędkości i wystrzeliła przez dziurę, w czeluści miasta.
Pomieszczenie wypełnił dźwięk telefonu.
Opierający się dotąd o ścianę  wysoki, rudowłosy mężczyzna podał od niechcenia telefon swojemu szefowi.
 Był to Halam Salas. Prawa ręka Onagi, jego ulubiony egzekutor i doradca. Jego małe, ruchliwe oczy spoczęły na szefie.
Rozmowa była głośna i bardzo dynamiczna. Banashi gestykulował, krzyczał i tupał jak obrażony nastolatek.
W końcu podjął decyzję. Spojrzał na swojego doradcę szukając potwierdzenia i przez ułamek sekundy w jego oczach błysnęła iskra zadowolenia.
Kiwnął głową, i dało się słyszeć jedno słowo: Zabić!

Ulice Filadelfii, Strefa 5.

            Ciężarówka, Toyota MAG-V4 mknęła krętymi ulicami. Kierowca nie brał do siebie ograniczeń prędkości, ani żadnych innych przepisów drogowych. Pędził wśród trąbień i przekleństw taranując inne auta.
30-to tonowy kolos, zbudowany na potrzeby kopalń uranu w Nowym Meksyku, służący do przewożenia radioaktywnych ładunków, spełniał teraz zgoła inną funkcję.
Za pancernymi drzwiami siedziało sześciu żołnierzy. Nie byli to zwykli najemnicy. Byli to  zawodowi mordercy wywodzący się z elitarnych oddziałów Czerwonego Świtu - obecnie zatrudnieni przez Rodzinę Banashi.
Przy każdym szarpnięciu ciężarówki, chwytali się mocniej stalowych wsporników, naprężając wzmacniane, karbonowe mięśnie. Każdy z nich miał krótki karabin szturmowy przewieszony na brzuchu, do tego cztery sztuki broni krótkiej, magazynki, granaty.
Twarze schowali pod czarnymi maskami. Cel był już niedaleko. Ładowali  magazynki, sprawdzali zabezpieczenia broni, celowniki i łączność. Byli już gotowi do akcji.
Ich reputacja nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Bezwzględni, sadystyczni i lojalni. Wykonywali każdy najdrobniejszy rozkaz swego pracodawcy.
Po kilku minutach szaleńczej jazdy, ciężarówka zatrzymała się z głośnym syczeniem i drzwi otworzyły się.
Sprawdzili teren skanerami i ruszyli tyralierą w kierunku swojego celu. Na plecach kołysały się samurajskie katany.


Filadelfia. Strefa 6.

            Prawie czuł na plecach ich oddech. Nie widział ich, ale czuł. Nie mógł już biec szybciej. Stalowe, wzmacniane stawy nie były w stanie osiągnąć większej mocy. Wstrzyki adrenaliny, jakie serwował mu cały czas neuro - chip, skończyły się. Był teraz skazany wyłącznie na własne siły.
Co jakiś czas komputer ostrzegał go przed zbliżającym się pociskiem. Wykonywał wtedy gwałtowny unik, a nabój wybijał zazwyczaj dziurę w ścianie lub trafiał przypadkowego człowieka.
W końcu, w oddali zamajaczył znany mu doskonale znak informujący o zbliżającym się przejściu na niższe poziomy.
Przeskoczył nad barierką, która ułamek sekundy później eksplodowała rozerwana przez strzał zamaskowanych snajperów. Nie mógł ich zlokalizować, a kilka razy był już naprawdę bardzo blisko śmierci.
Chwycił się mocno rurki ochronnej i zaczął zsuwać w czarną otchłań. Miał tylko nadzieje, że nikt nie uszkodził schodów awaryjnych i zjedzie bezpiecznie na sam dół.
Błyskawicznie migały mu kolejne poziomy. Zjeżdżał co raz głębiej i głębiej do samego serca Megamiasta.
Nie było to jednak, zdrowe, bijące serce. Wręcz odwrotnie. Zapach zgnilizny i stęchlizny bił z każdego zaułka. Im głębiej, im dalej, tym gorzej.
Gdy wylądował na samym dole otoczył go smród.  
Bezdomni i menele prześcigali się w walce o resztki wyrzucane z jakiejś speluny. Tutaj, na najniższym poziomie Strefy 6, rządziły zupełnie inne prawa niż u góry. Jakaś mała, ubrudzona dziewczynka rzuciła się mu pod nogi i błagała o coś do jedzenia. Odepchnął stanowczo i ruszył dalej.
-        To Noff!krzyknął jakiś dziadek siedzący pod muremPatrzcie kto do nas zawitał! - śliniąc się i śmiejąc szaleńczo wskazywał na niego.
Nieufność i zdziwienie, zmieniła się w ciekawość.  Ludzie zaczęli szeptać i wymieniać niejednoznaczne spojrzenia.
-        Dajcie mi spokój ludzie!odezwał się w końcu gdy zamknęli mu drogę szczelnym kordonemBanashi mają moją rodzinę - powiedział szczerze, w nadziei, że ktoś go zrozumie.
SłowoBanashizadziałało jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki.
Mężczyzna, który wyglądał na lokalnego watażkę dał znak i  reszta nagle rozeszła się, zostawiając przed nim wolny tunel.
Pomknął nim bez namysłu.
Był zmuszony zejść na najniższy poziom, by umknąć ścigającym go żołnierzom i chyba się udało. Zostało mu tylko przebiec 500 metrów i wspiąć pięć poziomów z powrotem do góry.
Wtem, usłyszał za sobą rozdzierający powietrze huk. Szyby okolicznych sklepów rozleciały się w tysiące kawałków.
Noff razem z innymi ludźmi padł na ziemie powalony przez falę uderzeniową. Zaraz za uderzeniem, przyszedł podmuch gorącego powietrza, które zasysało cały tlen.
Nie mógł złapać tchu. Widział jak leżący obok mężczyzna łapie się za gardło  w niemym krzyku.
Zamknął oczy. Nie mógł sobie pozwolić na śmierć, jeszcze nie teraz. Musi je uratować.
To, dodało mu sił.
Wyczołgał się ze strefy rażenia tracąc prawie przytomność.
Znaleźli mnie znowupomyślał i skoczył do przodu.
Z płonącej chmury, wynurzyły się dwa ścigacze magnetyczne. Unosiły się pół metra nad ziemią  pomrukując złowieszczo.
Tego się nie spodziewał.
Nie miał szans z szybkimi, opancerzonymi i uzbrojonymi pojazdami. Na każdym z nich siedziało dwóch najemników. Kierowca i strzelec.
Nim dotarła do niego powaga sytuacji, z długich luf wystrzeliły pociski przeciwpancerne. Nie było czasu, ani sensu z nimi walczyć. Obrócił się i wtopił w tłum uciekających ludzi. Czas na wyrzuty sumienia przyjdzie później. Jego jedyną szansą była masa przerażonych ludzi.
Ci upadali, krzyczeli i ginęli.
Wszystko przez niego. To on sprowadził na nich śmierć. Przez niego zginęły już dziesiątki, albo setki ludzi. Ludzi, których przysięgał chronić.
Słyszał zbliżające się motory. Pokrywały ogniem całą ulicę. Niszczyły wszystko na swojej drodze, nie oszczędzając nikogo, ani niczego. Jakimś cudem wciąż działający neuro - chip wyświetlał mu przed oczami możliwe drogi ucieczki.
Jednak, gdy którąś wybierał, gdy zmieniał nagle kierunek, drogę zastępowały mu nowe jednostki nieprzyjaciela. Byli w każdej uliczce, każdym zaułku i każdej przecznicy.
Mają mnie – pomyślałto już koniec. Przed nim żołnierze, za nim motory z rakietami i  bronią ppanc.
Zatrzymał się, czekając na nieuniknione.
Ścigacze warczały 50 metrów od niego. Dlaczego nie strzelali? Dlaczego wciąż żył?
 Rozłożył ręce i obrócił się do nich tyłem.
-        O kurwa! - wyrwało mu się, gdy dotarło do niego znaczenie słów napisanych na szklanej witrynie przed nim.
„ Mieszalnie Argonu. Nie wchodzić z otwartym ogniem”.
To dlatego nie strzelają. Nie byli jednak, aż tacy głupi. Wiedzieli co się może stać gdy siedmiocalowy pocisk przeciwpancerny przebije zbiorniki z argonem.
Noff obrócił się do nich z uśmiechem, a chwile później zniknął już między mieszalnikami wybuchowego gazu. Biegł jak oszalały, a jego ruchom sił dodawała nowa wiara. Uwierzył, że jeszcze nie wszystko stracone, że szczęście nie opuściło go całkowicie.  
Wbiegł do windy magnetycznej. Jeszcze kilka minutpowtarzał sobie w myślach. Ciężko oddychał między wystraszonymi ludźmi. Jakaś dziewczyna trzymała na rękach płaczące dziecko. Patrzył na dziewczyny nic nie widzącym wzrokiem.
Wróciły wspomnienia. Żona i córka.
Poczuł na twarzy dotyk ich włosów i zapach skóry. Pod zamkniętymi powiekami pojawiały się radosne obrazy, szczęśliwej rodziny, a łzy popłynęły mu z oczu.
Zaraz potem wróciły sceny ostatnich trzech dni – droga do pracy i patrol policji.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że od początku było coś nie tak. Zatrzymali go bez powodu w Glocker Zone. Nagle ulice opustoszały, jakby pozostałe auta wyparowały ale wtedy nie myślał o tym, nie zwrócił na to uwagi.
 Po chwili zjawiły się jeszcze dwa radiowozy. To wtedy powinienem się zorientować. I wtedy gdy zobaczyłem ich smutne spojrzenia gdy zbliżali się do mojego auta. Zacisnął stalową pięść zły na siebie.
Nareszcie, poziom 5.
Ruszył ostrożnie, żeby nie rzucać się w oczy. Wmieszał się w tłum, a ten jakby wiedział co ma robić. Przylgnęli do niego ściślej. Otoczyli go i prowadzili w kierunku majaczącej w oddali wysokiej kamienicy. Domu.
-        Powodzenia, Panie Noffpowiedziała malutka dziewczynka chwytając go za syntetyczną  pięść.


Strefa 6. Kamienica, w której mieszkają państwo Noff.

            Dom otoczony był dwoma pierścieniami. Pierwszy, z zewnątrz tworzyła bezrozumna masa ludzi. Krzyczeli i rzucali butelkami. Drugi tworzyli żołnierze Banashi, uzbrojeni i gotowi na wszystko. Zamknęli dokładnie dostęp do kamienicy.
Na czwartym piętrze coś błyskało w oknie i co chwila słychać było głuchy odgłos wystrzałów.
Oddział specjalny szedł szybko nie zważając na nikogo. Jakiś chłopak podbiegł do nich i chwycił jednego z nich za nogę. Najemnik wyciągnął pistolet, nie patrząc nawet na niego i strzelił mu w głowę z przyłożenia, jakby odganiał muchę.
 Miazga, która pojawiła się w miejsce głowy ostudziła trochę szalejący tłum. Rozsunęli się wystraszeni, krzyki przycichły.
Weszli na czwarte piętro i z każdym krokiem słyszeli coraz wyraźniejsze wystrzały, i krzyki. Ciężkie kroki dudniły głośno.
Widok przesłaniał ciężki, siwy dym. Pod ścianami stali żołnierze Banashi. Szturmowali pomieszczenie już kilkukrotnie, pozostawiając na korytarzu same trupy.
-        To LIST! - krzyknął jeden z nich do przechodzącego oddziału. - Trzech i dwaj cywile!
-        W porządku synu – odparł kroczący na czele dowódca – idźcie na dół. My się teraz tym zajmiemy.
-        Ale...
-        Spierdalajcie stąd bo sam was każę zastrzelić!
Po chwili w wąskim przejściu do mieszkania Państwa Noff nie było już żadnego żywego żołnierza Banashi.
Walka nie trwała długo. Zmęczeni, głodni i spragnieni funkcjonariusze elitarnej jednostki policji LIST zginęli bohatersko broniąc rodzinę swojego dowódcy.
Słychać już było tylko płacz dziecka i kapiącą z mieczy krew.
Kobieta zasłaniała własnym ciałem małą dziewczynkę próbując bezskutecznieuspokoić. Uśmiechała się i nuciła ulubione piosenki, lecz nie zdołała ukryć łez i strachu. 
Stanęli nad nimi, cali na czarno w jeszcze czarniejszych maskach.
- Jesteśmy w środku Panie Banashi – meldował zimnym głosem dowódca – Tak. Tak, Noff już jest blisko. Zrozumiałem. 
Krótka chwila ciszy, która nastąpiła po skończonej rozmowie nie pozostawiła złudzeń.
Mężczyzna w masce obrócił się powili w kierunku matki i córki.

Plac przed kamienicą państwa Noff.

            Aleksander Noff drżał. Jedynie ostatkiem siły woli powstrzymywał się przed szaleńczym atakiem.
Tak blisko. Widzi już okna ich mieszkania.
Wiedział jednak, że musi wytrzymać jeszcze trochę. Tłum ludzi podprowadził go pod samo ogrodzenie.
Teraz jego ruch.
Sprawdził dyskretnie pistolety i długie noże schowane w rękawach.
Wszedł na pas ziemi niczyjej i zbliżał się do najbliższego żołnierza.
-        To On! - krzyknął młody chłopak i wycelował w niego karabin.
Za nim zdołał nacisnąć na spust, w jego brzuchu ziała już dziura wielkości pomarańczy, a on sam  osunął się na kolana. 
Porucznik Noff, zaatakował.
 W wirującym szale,  polegając jedynie na swoich  instynktach... mordował.
Strzelał, nie chybiając. Ciął nie popełniając błędów, a krew i ekskrementy pokryły  podwórze. Żołnierze widząc śmierć towarzyszy strzelali prawie na oślep, licząc na  szczęście. Rozgrzane do czerwoności lufy wypluwały tysiące pocisków na sekundę, dewastując wszystko dookoła. Powstało straszliwe zamieszanie.
Chaos.
Ktoś z tłumu zaczął strzelać w kierunku żołnierzy chcąc z pewnością pomóc Porucznikowi przedostać się do wejścia. Ci odpowiedzieli celnym ogniem, kładąc pierwszy szereg zbieraniny.
Dym i kurz zasłoniły wszystko. Słychać było tylko strzały i jęki.
Każdy teraz był sam. Każdy walczył o przetrwanie w szaleńczym kotle śmierci. Kto mógł, to uciekał. Czy to najemnicy, czy cywile, wszyscy przykryci pyłem wyglądali i umierali tak samo.
Noff oddychał głęboko stojąc nad drgającym truchłem, a gęsta krew spływała z jego noży.
Wejście stało przed nim otworem.
Jeszcze kilkadziesiąt metrów.
W szerokich drzwiach kamienicy błysnęło nagle rażące światło. Zaraz potem doszedł go przenikliwy świst.
Katarynka – ta myśl dopadła go z szybkością lecących ku niemu kul.
Gigantyczne działo obrotowe, wyposażone w 24 sprzężone ze sobą dwunastokalibrowe lufy.
Nie zdążył.
Ryczące pociski zamieniły jego lewą rękę w strzępy, a nim rzuciły w tył.
Nie czuł bólu. Leżąc w gruzach niskiego murku obserwował jak śmiercionośna maszyna rozprawia się z uciekającym tłumem. Obraz nagle rozmazał się i pojawiły się dziwne obrazy.
Siedział w małej celi. Czuł zaschniętą krew na czole. Czas przestał mieć znaczenie, godzina mogła być minutą, albo całym dniem. Długo nikt nie przychodził. Gdy w końcu przyszedł, przyniósł ze sobą ból. Straszliwy, przenikliwy ból. Gdy tracił przytomność, dostawał jakieś zastrzyki, a potem znów to samo. Nikt o nic nie pytał, nie chciał żadnych informacji. W końcu po czasie, który wydawał mu się wiecznością przyszedł starszy mężczyzna, Azjata... Banashi.
-        Podaj nazwisko, Noff – powiedział łagodnym tonem. - Musisz, podać nazwisko.
-        Wal się! – pamięta jak chwilę potem znowu stracił przytomność.
-        Kto jest Kretem!
-        Nie ma żadnego kreta... - potężna pięść ponownie odebrała mu świadomość.
Obrazy zniknęły, a nad nim znowu słyszał kanonadę.  
Ludzie padali bez słów, konali rozrywani i przecinani, a w powietrzu unosiła się różowa mgiełka krwi.
Walili na oślep. Do wszystkiego co się rusza, łącznie z własnymi ludźmi.
Nie było szans przedostać się przez ogień tego stalowego potwora.
Spojrzał na zaciemnione okna czwartego piętra.   


Czwarte piętro. Mieszkanie Państwa Noff.
            Zrozumiałem.– wibrowało w uszach Marrisy Noff.
Płakała i błagała by oszczędzili chociaż ich córeczkę. Jak zaszczute zwierze wczołgała się do kąta osłaniając dziewczynkę. Mała przestała już  nawet płakać, zrobiła się sina, a ciałem wstrząsały drgawki.
Dowódca najemników różnił się od swych żołnierzy jedynie maską. Każdy inny miał na niej namalowane białą farbą smugi. Niektórzy mieli cztery, inni trzy, jeden z nich miał jedną smugę, natomiast On nie miał żadnej.
Podszedł do szlochającej kobiety i wyciągnął długi samurajski miecz. Zimna stal błysnęła odbitym światłem jarzeniówki.
Nie było w jego stylu  znęcać się nad ofiarą. Śmierć powinna być szybka, bezbolesna – no chyba, że polecenie było inne.
Mocne ręce zacisnęły rękojeść. Podniósł katanę nad głowę gotowy wykonać wyrok. Na zewnątrz słyszał odgłosy bitwy, wiedział, że nie może się zawahać.
Cel numer dwa zbliżał się do nich i zaraz zajmie się również  nim.

Kamienica.

            Noff wybrał drogę najkrótszą, ale najniebezpieczniejszą. Uświadomił sobie to gdy wskakiwał na parapet pierwszego okna chwytając się jedyną ręką gzymsu. Mięśnie miał napięte jak struny. Odczepił zniszczony kikut lewej ręki, a na jego miejsce dokręcił długi sztylet. Wbijał go w ścianę, drugą ręką podciągając się coraz wyżej i wyżej.
Minął pierwsze piętro nie niepokojony przez nikogo. Przeskakiwał z okna na okno, coraz bliżej czwartego piętra.
Nie dopuszczał do siebie myśli, że jest za późno. Słyszał jak ludzie mówili o sześciu zamaskowanych żołnierzach.
Czuł, że żyją. Czekają na niego. Trochę wystraszone i zdenerwowane, ale na pewno żywe.
Wtedy, zobaczyli go. Krzyki dochodzące z dołu nie pozostawiały złudzeń.
Uporawszy się z cywilami zauważyli wspinającego się Noffa.
Strzał, najpierw pojedynczy, nieśmiały, a zaraz potem prawdziwy huragan stali.
 Ściana dookoła niego zaczynała przypominać zoraną kraterami powierzchnię księżyca. Pył wchodził mu do oczu i ust, oblepiał spocone ciało. Mieli go jak na dłoni. Wystarczy jeden celny strzał i wszystko stracone. Czuł pociski odbijające się od pancerza na plecach. Ile jeszcze wytrzyma? - zadawał sobie pytanie.
Jedna zbłąkana kula, zaraz może rozpłatać mu potylicę i skazać jego dziewczyny na śmierć.
Skoczył ostatnim wysiłkiem na trzecie piętro i zawisł  trzymając się parapetu. Kule świszczały i pruły wszystko dookoła. Z jego płaszcza zostały tylko strzępy. Z nóg spływała ciepła krew, jednak żadne ważne ścięgno czy mięsień na razie nie ucierpiały.
 Nieustające serie karabinów popędziły go  do góry. Ostatnie piętro.
Już.
 Wskoczył na parapet i przylgnął do zaciemnionej szyby. Sekundę później  pociski rozbiły szybę na tysiące kawałków.
W pokoju stało sześciu zamaskowanych ludzi.
 Jednak nigdzie nie widział Marrisy i Lenny.
Wskoczył do środka z wrzaskiem. Jasne światło dnia oślepiło na ułamek sekundy zaskoczonych zbirów.
Podbiegł do najbliższego z nich nadziewając jego głowę na sztylet. Drugą ręką wyrwał z kabury innego najemnika  pistolet. Nim tamten zareagował, pocisk wwiercał się już w jego czaszkę.
Wtedy kątem oka, dostrzegł je.
 Leżały spokojnie w rogu. Na ich twarzach widoczny był spokój. Marrisa obejmowała córkę. Wyglądały jakby miały zaraz wstać i rzucić się mu na szyję.
Boże – wydusił z siebie. Wściekłość chwyciła go swą dłonią za gardło
Kopnięciem zsunął ze sztyletu trzeciego przeciwnika.
Zostało trzech.
Jeden z czterema, jeden z jednym, a jeden bez żadnego znaku na masce. Co to za różnica.
Rozpoczął się taniec śmierci.
Otoczyli go, a w rękach pojawiły się śmiercionośne katany. Mężczyzna bez pasów na masce, odpiął pas z pistoletami. Pozostali poszli za jego przykładem i ciężkie pasy taktyczne  grzmotnęły o posadzkę.
Walka miała być czysta.
Uznali go za godnego siebie przeciwnika. Noffa jednak to  nic nie obchodziło, gdyby tylko zostały mu naboje... nie wahał by się ani minuty.
Kolejny raz dzisiaj zasmakuje zemsty. Tym razem gotowy był rozszarpać ich na kawałki. Szaleństwo mordu kipiało w nim szukając drogi ujścia. Jedynym wentylem bezpieczeństwa  mogła być tylko ich śmierć. Nic innego się nie liczyło.
Uniósł sztylet symulując atak  w przód, jednak wykonał błyskawiczny obrót i wbił sztylet głęboko w oczodół  stojącego z tyłu żołnierza. Ten, padł na twarz drgając jeszcze przez chwilę i opróżniając jelita. W tym samym momencie zaatakowali. Obydwaj byli szybcy, niesamowicie szybcy. Stal uderzyła o stal. Noff poczuł uderzenia w kościach. Nie cofnął się. Ten po prawej, bez paska był zdecydowanie lepszy. Atakował spokojnie bez emocji, rozpoznając jego taktykę.
Nie to co jego kompan. Ten siekał zaciekle chcąc skończyć walkę jak najszybciej. Iskry pojawiały się i znikały. Miecze zderzały się z trzaskiem. Noff cofał się przed szaleńczym atakiem. Walczyli teraz sami. Dowódca nie atakował i schował miecz bacznie obserwując walkę.
Zwód i atak od dołu. Wyczuł jego zamiar i omal nie odciął mu drugiej ręki.
Porucznik musiał poświęcić jeden palec. Nie miał wyjścia. W takich walkach mało kto wychodził bez szwanku.
Katana odrąbała najmniejszy palec z metalicznym dźwiękiem. Rozochocony wojownik naparł z całą mocą na osłabionego Aleksandra. O to chodziło.
Noff przyjął wszystkie ciosy udając, że ledwo stoi. Gdy ten, pewny wygranej, na ułamek sekundy wstrzymał ostateczny cios - porucznik skoczył niczym lampart na zwierzynę, miażdżąc barkiem maskę przeciwnika.
Krew popłynęła spod niej szerokim strumieniem, a miecz uderzył o podłogę. Noff nie poświęcając już mu uwagi dobił szybkim ciosem w gardło. Nim rzężenie ucichło rzucił się na niego ostatni morderca. Uderzał tak szybko, że miecz tworzył tylko rozmytą poświatę.
 Lewa, prawa, cały czas.
 Bronił się zaciekle, lecz każdy cios kosztował go  bardzo dużo. Rany i zmęczenie dawały o sobie znać. Nie miał już w zanadrzu żadnych sztuczek. Myślał tylko o obronie. Przestał już nawet kontratakować. Niewyobrażalnie szybkie ciosy nie przestawały na niego spadać. Gdy do głowy wpadła mu myśl o przewidywalności wymierzanych  pchnięć. Przeciwnik zmienił nagle taktykę. Poruszał się lekko i płynnie, dodając do uderzeń z boków,  pchnięcia z dołu i z góry. Noff nie potrafił już się skutecznie bronić.
Co chwilę atak przedostawał się przez gardę sztyletów i orał głęboko pancerz.
Śmierć jest już blisko, Noff – powtarzał w myślach – Zaraz dołączę do moich aniołków.
Przestał.
Noff prawie na czworaka podszedł do leżących spokojnie dziewczyn. Oddychał ciężko pozbawiony sił.  Schował sztylety i objął ciepłe jeszcze ciała.
Milczący wojownik podszedł do niego. Promienie słońca grzały mu plecy.
- Kończ, skurwysynu! - wycedził przez zęby.
Ten jednak nie kończył. Zamiast tego, na ziemię z głośnym brzękiem upadł jego miecz. Drgające palce  zacisnęły się w pięści.
Noff nie rozumiał.
Obserwował go ze zdziwieniem.
Nagle, wszystko jasne.
Gdy zobaczył pędzące po ścianie dziury, zorientował się, że jakiś nadgorliwy żołnierz ustawił na dole katarynkę i zaczął ostrzał. Rozpruwał cały pokój, przecinał ściany i podłogi, w tym nieszczęsnego Dowódcę najemników. Ten stał jeszcze kilka sekund nie bardzo rozumiejąc chyba co się stało. Przestrzelony na wylot runął bez życia na ziemię.
Noff wziął dziewczyny na ręce i ruszył do wyjścia. Po drodze na dach zastrzelił kilku spanikowanych najemników.
Słyszał dochodzące z dołu głośne rozkazy i poczuł na twarzy gorący powiew powietrza.
Podpalają kamienicę.
Wyszedł na dach 6 piętrowego budynku. Znad krawędzi buchał gęsty dym i nic poza nim nie widział. Zaryglował właz i położył delikatnie ciała.
Nie tak to wszystko miało wyglądać, nie taki koniec nam zaplanowałem – klęczał nad nimi i całował.
Budynkiem wstrząsnęła eksplozja, jakieś 3 piętra niżej, potem kolejna i jeszcze jedna. Nie zostało im dużo czasu.
Oczy zaszły mu łzami, a do gardła wciskał się już trujący dym. Coraz mniej tlenu... a z każdym oddechem wbijały mu się w pierś tysiące sztyletów.
Nagle, z czarnych obłoków wyłonił się jakiś pojazd. Próbował wstać i zawołać.
Zdołał tylko otworzyć usta i wydobyć z siebie coś na kształt pomruku.
Kierowca dostrzegł go i podleciał otwierając drzwi. Wciągnął Noffa, Marrisę i Lennę na tylną kanapę.
-        One nie żyją! Rozumiesz? - wrzeszczał Noff – Nie żyją! Spójrz co zrobili moim dziewczynkom.
-        Widzę, Noff, ale chyba się jednak mylisz. – Lenna otworzyła powoli oczy – Wiem gdzie możemy ją ukryć.
Silnik zawył głośno i popędzili na północ między wieżowce. Aleksander spojrzał ostatni raz na płonącą kamienicę. Rozszalałe języki płomieni obejmowały już ją całą. Wziął na kolana córkę i przytulił z całej siły.
-        Zabili wszystkich.
-        Wszystkich?
-        Niestety, Noff. Próbowali wyciągnąć od nich informacje o mnie, ale... oni nic nie wiedzieli. Tylko ty wiedziałeś – głos mu się załamywał – dzięki, że mnie nie zdradziłeś.
-        W porządku, Salas.
-        Jest jeszcze coś... Banashi chce zamordować Prezydenta Tedenhoff'a i pozostałych Prezydentów Megamiast.
-        Jak? Kiedy?
-        Powiem ci wszystko gdy dotrzemy do bezpiecznego miejsca.
Nie było słychać straży pożarnej, ani policji. Zostali sami, a w mieście... jakby nic się nie stało.
Przez ułamek sekundy, w oddali mignął mu srebrny budynek Banashi...