sobota, 18 maja 2013
Opowieści niezwiązane - Dziwotwór
Kościelny zegar monotonnie wybijał ósmą godzinę. W tym czasie, w małym mieszkanku nieopodal, na poddaszu starej kamienicy, Alfred siłował się pod puchową pierzyną z mocno jeszcze trzymającymi objęciami Morfeusza. Po kilku minutach, rozczochrany, zwycięzca porannej potyczki, już dokonywał toalety w swojej małej łazience. Wypadł z niej po chwili dumnym krokiem, pogwizdując skocznie i kręcąc w jednej ręce swym ulubionym, złotym zegarkiem na łańcuszku. Wyglądał już dużo lepiej, mimo że bledszy niż zazwyczaj. Idealnie dopasowana, brązowa kamizelka, pod nią biała koszula, pięknie skrojone, zielone, aksamitne pantalony do połowy łydki, oraz śnieżnobiałe pończochy, ukrywały niedoskonałości budowy Inspektora Alfreda Noff’a. Nie było już czasu na posiłek, więc tylko starannie ułożył na łysiejącej głowie ogromną, białą perukę, przez plecy przewiesił szary surdut i wyszedł głośno stukając obcasami. W lustrzanej windzie nie zwracając uwagi na innych ludzi, malował swoje wąskie usta burgundową szminką. Na koniec, uśmiechnął się chytrze do swojego odbicia, pogładził cieniutki wąsik zwilżonymi palcami i ruszył w kierunku rozsuwających się drzwi.
Trafił do wielkiej maszynowni, pełnej ludzi i najnowocześniejszych arytmometrów, a stukot jego błyszczących butów został porwany przez wszędobylski, świdrujący szum i jazgot.
– Wreszcie! Alfi...błagam Cię. Właź od razu, zaczynamy tam gdzie wczoraj - wołał mężczyzna w białym kitlu i grubych okularach – Co tak późno do chu...?
Wepchał Pana Inspektora do srebrnego stożka wysokości około 6 stóp i zatrzasnął za nim małe drzwiczki. Alfred pokręcił tylko głową z dezaprobatą, poprawił raz jeszcze perukę i wyciągnął z kieszeni kamizelki zegarek. Zamiast wskazówek była tam tylko data z dniem tygodnia, miesiącem i aktualnym rokiem. Tymczasem stożek zadrżał, zapiszczał i sapnął, a nawet zaczął się powoli kręcić z Alfredem w środku - trwało to może z dwie minuty. Gdy wszelkie odgłosy ucichły i słychać już było tylko równomierny oddech Inspektora, drzwiczki otworzyły się. Lewą ręką, przytrzymując perukę, gramolił się na kolanach przez wąski otwór. Podejrzewał, że musi wyglądać niezdarnie, wręcz komicznie - nie było to jednak ważne. Ważny był cel, a aby go osiągnąć, przede wszystkim: „muszę...wydostać się...z tej...przeklętej...kapsuły”- powtarzał sobie w myślach.
-No. Już!- zawołał radośnie wstając i...zamarł.
Jakieś 15 metrów od niego stało coś, lub ktoś. Dookoła tego czegoś coś było również nie tak. Wysokie drzewa z powyginanymi, poskręcanymi konarami i pniami. Za nimi pofalowane pagórki porośnięte bujną, zieloną trawą, ze strumieniami wijącymi się niczym wstążki na wietrze, a majaczący w oddali horyzont wykrzywiał się nienaturalnie w dziwne zygzaki - które na pewno nie były górami.
- „Gdzie ja jestem, gdzie, gdzie...?”- w głowie mu się zakręciło, a paniczne myśli pulsowały coraz silniej, oparł się o wehikuł by się nie przewrócić. Czuł już kropelki potu pod gryzącą peruką.
– Kim jesteś?! - krzyknął...a raczej pisnął w kierunku postaci w czerni. Od razu pożałował swojej ciekawości. Wysoki na 7 stóp dziwotwór ruszył pokracznie w jego kierunku. Jego stawy zginały się w nienaturalnych kierunkach i było ich zdecydowanie zbyt wiele. „Jezu!”- pomyślał chowając się za kapsułę - „ Wszystko tu jest jakieś...krzywe”.
– Tu...nic...nie...jest proste!- przerywany, gardłowy głos wydobył się z ust maszkary, jakby słyszała myśli Alfreda, a długi, nieprosty kordelas błysnął w sękatej dłoni.
Opowieści niezwiązane - Katownia
Czarne ptaszyska zerwały się z głośnym krakaniem gubiąc
pióra. Spłoszyły je gwałtowne, pełne szaleństwa i strachu
krzyki, pulsujące wewnątrz szarego budynku, które z każdą
sekundą przybierały na sile.
W pobliskich kamienicach wychylały się ciekawskie lica, a co poniektórzy wychodzili już sprawdzić co się dzieje. Czereda zbierała się w wąskich, kolorowych uliczkach i powoli posuwała hałaśliwym konduktem, przemieniając w bezrozumną hałastrę. Szeptali i wymieniali pytające spojrzenia.
„ Tam!”- wrzasnął co bystrzejszy, wskazując na parterowy, szeroki budynek.
„ Zaczęło się!”- odważył się krzyknąć inny.
Ostatnie metry gawiedź pokonała gnając na złamanie karku. Każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce, a okien choć duże, było w kondominium niewiele.
Otoczyli kamienny budynek tworząc drgającą, wielobarwną masę, niczym gęsty szlam oblepiający wszystko na swojej drodze. Strażnicy dotąd oparci dumnie o swoje długie paralizatory, rozstąpili się przezornie nie chcąc wejść im w drogę.
Już czas - pomyślał jeden z nich przepychając się przez rozszalały tłum. Jako Strażnik Cesarski mógł zająć najlepsze miejsce, tym razem jednak postanowił nie brać udziału w tym żałosnym przedstawieniu. Przyglądając się podrajcowanym mordom ściśniętym przy oknach, poczuł wstyd. Wstydził się, że jeszcze rok temu odganiał ich rażąc paralizatorem, by zająć najlepszą lożę, w tym bestialskim teatrze szaleństwa i śmierci.
Pstryknął niedopałek i oparł się o latarnię.
„Wychodzą, wychodzą!”- krzyczał młody chłopak w poplamionej koszuli.
„Mów co widzisz!”- prosił ktoś z tyłu.
„Wychodzi blok C, idą...”- Szczyl aż przebierał nogami z podniecenia.
Z potężnych podziemi wydobył się kolejny ryk. Tak głośny i złowieszczy, że kilku gapiów oderwało się od tafli zasłaniając uszy.
Strażnik nawet nie drgnął.
„Otwierają resztę krat!” – darł się nie dowierzając chłopak.
Ci, którzy nie mieli tyle szczęścia by to widzieć, słuchali go z otwartymi gębami. „Teraz blok E, i...” Cesarski Obrońca widział to wszystko nie raz. Makabryczne wspomnienia wracały nie pozwalając zapomnieć o sobie. Za każdym razem gdy zamykał oczy, obrazy budzących grozę scen wracały, fragmenty wspomnień prześladowały go nie pozwalając normalnie żyć. Oddałby wszystko za wymazanie tych plugawych obrazów z jego jaźni. Jakim, że błogosławieństwem byłaby nieświadomość - rozmyślał często.
Widział walczące na śmierć i życie podziemne klany, ludzkie bestie ogarnięte szałem zabijania - złodziei, gwałcicieli i morderców. Pokutują za swoje zbrodnie, a umierając sprawiają radość wiwatującej tłuszczy. Spośród setek, przetrwa tylko kilku, mordując pozostałych w corocznej rzezi na podestach Katowni.
Niczym dawni gladiatorzy, lecz bez chwały, a jedyną nagrodą jest ta namiastka życia.
„...Boże słodki!”- nagle wydobył z siebie chłopak, a krew odpłynęła mu z twarzy.
Bezwładnie osunął się po szybie, próbując trzęsącymi rękoma zasłonić twarz. Wzrok wbił w niewidoczny punkt, z ust wypłynęła wąska stróżka śliny.
Strażnik podszedł do odchodzącego od zmysłów podrostka i łapiąc za łachmany odciągnął od okna. Wiedział, że sceny obejrzanej właśnie rzezi wrastały w najgłębsze obszary podświadomości młodego umysłu. Zostaną już w nim do końca. Nawet po wielu latach, będą czekały głęboko ukryte, jak korzenie w ziemi dawno wyciętego drzewa.
Szedł powoli, trzymając go na rękach.
Gwałtowny podmuch wiatru strącił mu z głowy hełm, a ten toczył się w dół z głuchym łoskotem.
W końcu, Cesarski Orzeł zanurzył się w przyprawiającej o mdłości, lepkiej kałuży, lecz Były Strażnik nie obrócił się, ani razu.
Nauczysz się z tym żyć - pomyślał.
W pobliskich kamienicach wychylały się ciekawskie lica, a co poniektórzy wychodzili już sprawdzić co się dzieje. Czereda zbierała się w wąskich, kolorowych uliczkach i powoli posuwała hałaśliwym konduktem, przemieniając w bezrozumną hałastrę. Szeptali i wymieniali pytające spojrzenia.
„ Tam!”- wrzasnął co bystrzejszy, wskazując na parterowy, szeroki budynek.
„ Zaczęło się!”- odważył się krzyknąć inny.
Ostatnie metry gawiedź pokonała gnając na złamanie karku. Każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce, a okien choć duże, było w kondominium niewiele.
Otoczyli kamienny budynek tworząc drgającą, wielobarwną masę, niczym gęsty szlam oblepiający wszystko na swojej drodze. Strażnicy dotąd oparci dumnie o swoje długie paralizatory, rozstąpili się przezornie nie chcąc wejść im w drogę.
Już czas - pomyślał jeden z nich przepychając się przez rozszalały tłum. Jako Strażnik Cesarski mógł zająć najlepsze miejsce, tym razem jednak postanowił nie brać udziału w tym żałosnym przedstawieniu. Przyglądając się podrajcowanym mordom ściśniętym przy oknach, poczuł wstyd. Wstydził się, że jeszcze rok temu odganiał ich rażąc paralizatorem, by zająć najlepszą lożę, w tym bestialskim teatrze szaleństwa i śmierci.
Pstryknął niedopałek i oparł się o latarnię.
„Wychodzą, wychodzą!”- krzyczał młody chłopak w poplamionej koszuli.
„Mów co widzisz!”- prosił ktoś z tyłu.
„Wychodzi blok C, idą...”- Szczyl aż przebierał nogami z podniecenia.
Z potężnych podziemi wydobył się kolejny ryk. Tak głośny i złowieszczy, że kilku gapiów oderwało się od tafli zasłaniając uszy.
Strażnik nawet nie drgnął.
„Otwierają resztę krat!” – darł się nie dowierzając chłopak.
Ci, którzy nie mieli tyle szczęścia by to widzieć, słuchali go z otwartymi gębami. „Teraz blok E, i...” Cesarski Obrońca widział to wszystko nie raz. Makabryczne wspomnienia wracały nie pozwalając zapomnieć o sobie. Za każdym razem gdy zamykał oczy, obrazy budzących grozę scen wracały, fragmenty wspomnień prześladowały go nie pozwalając normalnie żyć. Oddałby wszystko za wymazanie tych plugawych obrazów z jego jaźni. Jakim, że błogosławieństwem byłaby nieświadomość - rozmyślał często.
Widział walczące na śmierć i życie podziemne klany, ludzkie bestie ogarnięte szałem zabijania - złodziei, gwałcicieli i morderców. Pokutują za swoje zbrodnie, a umierając sprawiają radość wiwatującej tłuszczy. Spośród setek, przetrwa tylko kilku, mordując pozostałych w corocznej rzezi na podestach Katowni.
Niczym dawni gladiatorzy, lecz bez chwały, a jedyną nagrodą jest ta namiastka życia.
„...Boże słodki!”- nagle wydobył z siebie chłopak, a krew odpłynęła mu z twarzy.
Bezwładnie osunął się po szybie, próbując trzęsącymi rękoma zasłonić twarz. Wzrok wbił w niewidoczny punkt, z ust wypłynęła wąska stróżka śliny.
Strażnik podszedł do odchodzącego od zmysłów podrostka i łapiąc za łachmany odciągnął od okna. Wiedział, że sceny obejrzanej właśnie rzezi wrastały w najgłębsze obszary podświadomości młodego umysłu. Zostaną już w nim do końca. Nawet po wielu latach, będą czekały głęboko ukryte, jak korzenie w ziemi dawno wyciętego drzewa.
Szedł powoli, trzymając go na rękach.
Gwałtowny podmuch wiatru strącił mu z głowy hełm, a ten toczył się w dół z głuchym łoskotem.
W końcu, Cesarski Orzeł zanurzył się w przyprawiającej o mdłości, lepkiej kałuży, lecz Były Strażnik nie obrócił się, ani razu.
Nauczysz się z tym żyć - pomyślał.
Opowieści Niezwiązane - Filadelfia
Filadelfia, rok 2134.
Filadelfia,
lata świetności miała już
dawno za sobą. Odleciały
razem z odchodzącą
z budynków farbą. Strach
i terror rozsiewany
przez potężne gangi sięgnął
szczytu, a bezprawie
i chaos wsiąknęły
tu głębiej niż gdziekolwiek
indziej. Rozkład warstw
społecznych trwał tu
w najlepsze, korupcja i
przemoc mieszały się
z narkomanią i hazardem tworząc
grube warstwy znieczulicy.
W roku 2131 powstała
nowa jednostka do walki
z przestępczością - LIST, oraz
specjalna ustawa legalizująca
jej działania. Wszystko szło znakomicie,
wszędzie... tylko nie
tutaj.
Coś mrocznego
i tajemniczego dusiło
to miasto, sprawiało,
że wszelkie próby przywrócenia
porządku rozbijały
się o niewidzialną
ścianę przemocy. Agenci i policjanci ginęli
bez śladu. Świadkowie
koronni dostawali
nagłych amnezji, a
wszystkie misternie
planowane akcje LIST
-u okazywały się strzałem
w pustkę. Filadelfia
okazała się czerwoną wyspą bezprawia,
pośrodku lazurowego oceanu ładu
i porządku.
Wszystko
zaczęło się zmieniać
gdy 5-go października
2133, nowym dowódcą pionu
operacyjnego LIST w Filadelfii został
porucznik Aleksander
Noff. Jego charyzma i
determinacja dały wreszcie
siłę i nadzieję uciśnionym
obywatelom Megamiasta. Przy wsparciu
nowego prezydenta miasta, Aliana Tedenhoff'a zaczął walkę z potężnym wrogiem. Metody działania,
często balansujące na
granicy prawa, okazały
się skuteczne. Szybko zyskał
sympatię podwładnych oraz mieszkańców,
którym leżał na sercu
los Metropolii.
Obrońca Uciśnionych,
Noff Sprawiedliwy czy
Stalowe Ręce, to
tylko niektóre z przydomków
jakie nadała mu ulica.
W ciągu pół
roku jego ludzie dostali wsparcie z
pozostałych jedenastu Megamiast i wspólnie zatrzymali
lub zabili setki przestępców
i rozbili w perzynę
trzy pomniejsze gangi. Była
to kropla w morzu
potrzeb, jednak z
kropli powoli tworzyła się
stróżka, a potem... być
może prawdziwa rzeka zmian.
Latem
2134 roku miastem wstrząsnęła
straszliwa wiadomość:
Porucznik Noff... zniknął.
Od trzech dni
nie pokazywał się w
pracy i nie odbierał
telefonów. Gdy patrol
policji wysłany do
jego domu
nie powrócił,
a kontakt z nim
się urwał, zaczęto podejrzewać
najgorsze. Strach znowu
przykrył miasto swoim
całunem. Plotka o jego śmierci szerzyła się błyskawicznie, a
niewypowiedziane na głos
podejrzenia padały na
korporację Banashi – jedną
z czterech organizacji
przestępczych, którymi Noff
zaczął się interesować.
14 Sierpień 2134
roku, cztery dni od
zniknięcia Aleksandra
Noff'a, Filadelfia.
Strefa 3.
Dzień
był wyjątkowo upalny, żar
wylewał się strumieniami
na zatłoczoną aleję. Powietrze
drgało i syczało. Jakieś
dzieci latały wokoło tryskającego
wodą hydrantu. Ludzie przechodzili
obok i z zazdrością
zerkali na szczęśliwych
podlotków. Niekończące
się tłumy, sunęły powoli betonowymi
ulicami. Tu i
ówdzie słychać było naganiających
sprzedawców, krzyki zagubionych
dzieci, albo klaksony
przepychających się środkiem pojazdów. Jakiś
bandzior w zaciemnionej bramie, okładał
kogoś pięściami , próbując
wyrwać mu torbę. Ludzie
mijali ich przyspieszając kroku, nikt nie
reagował - „na
pewno zasłużył” i „to
nie moja sprawa” dominowały
w dyskretnych spojrzeniach.
Nagle...
powstało jakieś poruszenie.
Kilku przechodniów unosiło
spojrzenia. Młoda dziewczyna
w zielonej koszulce wskazała
ręką jakiś punkt na
pobliskim wieżowcu.
-
Tam! Tam! Ktoś
tam jest! – Darła się
w niebo głosy.
Miała rację. Po gzymsach schodził
jakiś cień. Nie mając się czego chwycić, oderwał się od ostatniej półki na
wysokości drugiego piętra.
Spadł w sam środek motłochu,
przewracając przy tym
obwoźnego sprzedawcę
galaretek missu. Odczekał
kilka sekund i nie
oglądając ruszył przed
siebie.
Miał na sobie
szary płaszcz, który z
każdym ruchem łopotał jak
flaga na wietrze. Biegł
szybko nie zwracając
uwagi na ludzi, których
potrąca i przewraca.
Sypały się za nim
gęsto złorzeczenia i
przekleństwa.
Przeskoczył
nad maską autodronu, który
zajechał mu drogę.
Omal się nie zderzył
z przechodzącą przez
pasy kobietą w czerwonej
sukience.
Na surowej, szczurzej
twarzy widać było determinację.
Nie wyglądał na kogoś,
kto biegnie spóźniony
na autobus, biegł, jakby
od tego zależało jego
życie i nie liczyło
się nic więcej. Pchał,
odpychał, przeskakiwał.
Co raz szybciej i
szybciej.
W świetle migoczących
neonów i hologramów,
błyszczały jego syntetyczne,
stalowe ręce. Używał ich
z nieludzką precyzją i
siłą, przedzierając się
przez tłuszczę.
Wtem, zwolnił i
zatrzymał się w końcu.
Jakieś sto metrów przed
nim coś było nie tak.
Krzyki, strzały i
znowu krzyki.
Młodzi chłopcy skaczący
dookoła hydrantu uciekali,
przed... kimś.
Stało tam ośmiu
mężczyzn w ciemnych mundurach. Przez chwilę dał się ponieść nadziei,
żołądek ścisnął się niemiłosiernie.
Niestety.
Ciężkie karabiny szturmowe
wymierzyli w jego
kierunku. Zablokowali
całą aleję. Zaświtała
mu tylko jedna myśl.
-
UCIEKAĆ! -
ryknął. - Ratujcie
się!
Pchnął z całej
siły zdziwioną dziewczynę. Ta upadła na
ziemię akurat w momencie
gdy żołnierze otworzyli
ogień. Potężny huk z
wielkokalibrowych karabinów
odbijał się nieustającym
echem.
Celowali w niego,
lecz na razie nieskutecznie.
Wszczepiony neuro-chip
pomagał unikać pocisków,
ale niewinni ludzie nie
mieli tego szczęścia,
umierali dookoła rozrywani i
dziurawieni przez bezlitosny
pluton egzekucyjny. Pociski
orały witryny sklepowe,
roztrzaskiwały szyby i
łamały znaki reklamowe.
Pośród totalnego chaosu, pyłu
i dymu, wstał. Robiąc ekwilibrystyczne
uniki zbliżał się zakosami
do zamaskowanych żołnierzy.
W stalowej dłoni błysnął rewolwer
Omniteck GS-10 - dwudziesto – strzałowa,
srebrna bestia z
bębnowym magazynkiem.
Padł na ziemię
chowając się za
drgającym ciałem młodego
murzyna. Wycelował...
i strzelił.
Raz, drugi, trzeci.
Padło trzech oprawców.
Siła pocisków była
tak potężna, że pierwszemu
oderwała rękę, a
dwóch następnych nie żyło
zanim upadli na ziemię.
Pozostali obrócili się
w stronę martwych towarzyszy
i... zawahali się, przestali
strzelać. To wystarczyło.
Runął na nich jak
pocisk. Z nieludzką
szybkością dopadł pozostałych
rzeźników.
Rewolwer błyskał i
strzelał. Zadawał śmierć
precyzyjnie i bez
emocji. Padali jeden
po drugim.
Instynkt kazała im się
bronić, lecz strach w tym przeszkadzał. Strzelali byle
strzelać, byle przeżyć,
byle to się skończyło.
Noff nie miał litości.
Tak jak oni
nie mieli jej dla dziesiątek
niewinnych kobiet i
dzieci, które leżały
teraz martwe lub konające
na ulicy.
To nie prawda,
że zemsta smakuje najlepiej
na zimno. Zjedzona na
gorąco potrafi nasycić dużo
bardziej, a duma
i radość aż wyrywa się z
trzewi.
Chciał krzyczeć.
Nie miał czasu.
Łamiąc
kark ostatniemu żołnierzowi
poczuł smród moczu i
odchodów. Rzucił truchłem
o ziemię i ruszył przed siebie.
Wiedział, że już
wpadli na jego trop i nie
umknie im tak łatwo. Liczyły się
jednak tylko dwie rzeczy,
a właściwie osoby.
Siedziba firmy Banashi,
Filadalfia. Strefa 3.
Budynek
Banashi górował nad
Trzecią strefą Megamiasta.
Przypominał wielkie, srebrne
jajo poprzecinane ciemnymi pęknięciami łączeń i segmentów. Słońce bezlitośnie
chłostało jego powierzchnię,
która drgała i falowała.
Szczyt z potężną iglicą
zatopiony był w
czarnym smogu - zresztą
tak jak całe miasto, które czekało z
utęsknieniem na pierwszy
od dwóch miesięcy deszcz.
To co z tego,
że kwaśny. Co z
tego, że śmierdział
rozlanym akumulatorem.
Deszcz przynosił oczyszczenie,
jakie by ono nie
było.
Na wysokości
32- go pietra po stronie
południowej wielkiego
budynku, ziała wielka
dziura. Unosił się
z niej dym.
Dyrektor,
Onaga Banashi krążył niespokojnie
po małej celi. Dookoła
niego, jeszcze bardziej niespokojnie
uwijali się jego
pracownicy. Wszyscy w
podobnych kombinezonach,
wzmacnianych egzoszkieletem,
zielonych lub stalowych. Co chwilę
potykali się i
obijali nerwowo o
siebie, skanując całe
pomieszczenie.
Była to mała
cela dwa, na półtora
metra, z pryczą, umywalką
i sedesem - typowa
pojedynka zakładów penitencjarnych
w Filadelfii.
Jedyną różnicą było
to, że nie był
to Zakład Karny, a
w ścianie zamiast okna,
była dwumetrowa dziura.
Widać przez nią
było wysokie
budynki Strefy 3,
pogrążone w promieniach
słonecznych autostrady
i przelatujące co
jakiś czas drony reklamowe.
Onaga denerwował
się co raz bardziej. Nie
docierały do niego oczywiste fakty, albo nie chciał żeby dotarły – uciekł. Nie
było na to innego określenia. Tylko kto mu pomógł. Kto odważył się zdradzić.
Zacisnął pięści i kopnął
z całej siły plastikową
miskę. Ta nabrała prędkości
i wystrzeliła przez
dziurę, w czeluści
miasta.
Pomieszczenie wypełnił dźwięk telefonu.
Opierający się dotąd o ścianę wysoki, rudowłosy mężczyzna podał od
niechcenia telefon swojemu szefowi.
Był to Halam Salas.
Prawa ręka Onagi, jego ulubiony egzekutor i doradca. Jego małe, ruchliwe oczy
spoczęły na szefie.
Rozmowa była głośna
i bardzo dynamiczna. Banashi
gestykulował, krzyczał i
tupał jak obrażony nastolatek.
W końcu podjął
decyzję. Spojrzał na swojego doradcę szukając potwierdzenia i
przez ułamek sekundy w
jego oczach błysnęła iskra
zadowolenia.
Kiwnął głową, i
dało się słyszeć jedno
słowo: Zabić!
Ulice Filadelfii,
Strefa 5.
Ciężarówka,
Toyota MAG-V4 mknęła krętymi
ulicami. Kierowca nie
brał do siebie ograniczeń
prędkości, ani żadnych
innych przepisów drogowych.
Pędził wśród trąbień i
przekleństw taranując
inne auta.
30-to tonowy
kolos, zbudowany na potrzeby
kopalń uranu w Nowym
Meksyku, służący do przewożenia
radioaktywnych ładunków,
spełniał teraz zgoła
inną funkcję.
Za pancernymi
drzwiami siedziało
sześciu żołnierzy. Nie byli to zwykli
najemnicy. Byli to zawodowi mordercy
wywodzący się z elitarnych oddziałów Czerwonego Świtu - obecnie zatrudnieni
przez Rodzinę Banashi.
Przy każdym szarpnięciu
ciężarówki, chwytali się
mocniej stalowych
wsporników, naprężając wzmacniane,
karbonowe mięśnie. Każdy
z nich miał krótki
karabin szturmowy
przewieszony na brzuchu,
do tego cztery sztuki
broni krótkiej, magazynki,
granaty.
Twarze schowali pod
czarnymi maskami. Cel był już niedaleko.
Ładowali
magazynki, sprawdzali
zabezpieczenia broni, celowniki
i łączność. Byli już
gotowi do akcji.
Ich reputacja
nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Bezwzględni,
sadystyczni i lojalni.
Wykonywali każdy najdrobniejszy
rozkaz swego pracodawcy.
Po kilku minutach
szaleńczej jazdy, ciężarówka
zatrzymała się z
głośnym syczeniem
i drzwi otworzyły
się.
Sprawdzili teren skanerami
i ruszyli tyralierą
w kierunku swojego celu.
Na plecach kołysały się
samurajskie katany.
Filadelfia. Strefa 6.
Prawie
czuł na plecach ich
oddech. Nie widział
ich, ale czuł. Nie
mógł już biec szybciej.
Stalowe, wzmacniane
stawy nie były w
stanie osiągnąć większej mocy.
Wstrzyki adrenaliny,
jakie serwował mu cały
czas neuro - chip, skończyły
się. Był teraz skazany
wyłącznie na własne
siły.
Co jakiś czas
komputer ostrzegał
go przed zbliżającym
się pociskiem. Wykonywał
wtedy gwałtowny unik, a
nabój wybijał zazwyczaj dziurę
w ścianie lub trafiał
przypadkowego człowieka.
W końcu, w
oddali zamajaczył znany mu
doskonale znak informujący
o zbliżającym się przejściu na
niższe poziomy.
Przeskoczył nad barierką,
która ułamek sekundy później eksplodowała
rozerwana przez strzał
zamaskowanych snajperów. Nie mógł
ich zlokalizować, a
kilka razy był już
naprawdę bardzo blisko
śmierci.
Chwycił się mocno
rurki ochronnej i zaczął
zsuwać w czarną otchłań.
Miał tylko nadzieje,
że nikt nie uszkodził
schodów awaryjnych
i zjedzie bezpiecznie
na sam dół.
Błyskawicznie migały mu
kolejne poziomy. Zjeżdżał co
raz głębiej i głębiej
do samego serca Megamiasta.
Nie było to
jednak, zdrowe, bijące
serce. Wręcz odwrotnie.
Zapach zgnilizny i stęchlizny
bił z każdego zaułka. Im
głębiej, im dalej, tym gorzej.
Gdy wylądował na samym dole otoczył go smród.
Bezdomni i menele
prześcigali się w
walce o resztki wyrzucane
z jakiejś speluny. Tutaj,
na najniższym poziomie Strefy
6, rządziły zupełnie inne
prawa niż u góry.
Jakaś mała, ubrudzona
dziewczynka rzuciła się
mu pod nogi i
błagała o coś
do jedzenia. Odepchnął
ją stanowczo i ruszył
dalej.
-
To Noff! – krzyknął
jakiś dziadek siedzący pod
murem – Patrzcie kto do
nas zawitał! - śliniąc
się i śmiejąc szaleńczo
wskazywał na niego.
Nieufność i zdziwienie,
zmieniła się w
ciekawość.
Ludzie zaczęli szeptać i
wymieniać niejednoznaczne
spojrzenia.
-
Dajcie mi spokój
ludzie! – odezwał
się w końcu gdy
zamknęli mu drogę
szczelnym kordonem – Banashi
mają moją rodzinę -
powiedział szczerze,
w nadziei, że ktoś go zrozumie.
Słowo „Banashi” zadziałało
jak dotknięcie czarodziejskiej
różdżki.
Mężczyzna, który wyglądał na lokalnego watażkę
dał znak i
reszta nagle rozeszła się,
zostawiając przed nim
wolny tunel.
Pomknął nim bez namysłu.
Był zmuszony zejść na najniższy
poziom, by umknąć
ścigającym go żołnierzom i
chyba się udało. Zostało
mu tylko przebiec 500 metrów i wspiąć pięć
poziomów z powrotem
do góry.
Wtem, usłyszał za
sobą rozdzierający powietrze huk. Szyby
okolicznych sklepów rozleciały się w
tysiące kawałków.
Noff razem z
innymi ludźmi padł na
ziemie powalony przez falę
uderzeniową. Zaraz za uderzeniem,
przyszedł podmuch gorącego
powietrza, które zasysało
cały tlen.
Nie mógł złapać
tchu. Widział jak leżący
obok mężczyzna łapie się
za gardło
w niemym krzyku.
Zamknął oczy. Nie mógł sobie
pozwolić na śmierć, jeszcze nie teraz. Musi je uratować.
To, dodało mu
sił.
Wyczołgał się ze
strefy rażenia tracąc prawie przytomność.
Znaleźli mnie znowu
– pomyślał i skoczył
do przodu.
Z płonącej chmury,
wynurzyły się dwa
ścigacze magnetyczne. Unosiły się
pół metra nad ziemią pomrukując złowieszczo.
Tego się nie
spodziewał.
Nie miał szans
z szybkimi, opancerzonymi
i uzbrojonymi pojazdami.
Na każdym z nich
siedziało dwóch najemników.
Kierowca i strzelec.
Nim dotarła do niego powaga sytuacji, z
długich luf wystrzeliły
pociski przeciwpancerne.
Nie było czasu, ani
sensu z nimi walczyć.
Obrócił się i
wtopił w tłum uciekających
ludzi. Czas na wyrzuty sumienia przyjdzie później. Jego jedyną
szansą była masa przerażonych ludzi.
Ci upadali, krzyczeli
i ginęli.
Wszystko przez niego.
To on sprowadził
na nich śmierć. Przez
niego zginęły już dziesiątki,
albo setki ludzi. Ludzi,
których przysięgał
chronić.
Słyszał zbliżające
się motory. Pokrywały
ogniem całą ulicę. Niszczyły
wszystko na swojej
drodze, nie oszczędzając
nikogo, ani niczego.
Jakimś cudem wciąż działający
neuro - chip wyświetlał mu przed
oczami możliwe drogi ucieczki.
Jednak, gdy którąś
wybierał, gdy zmieniał
nagle kierunek, drogę zastępowały
mu nowe jednostki
nieprzyjaciela. Byli w
każdej uliczce, każdym zaułku
i każdej przecznicy.
Mają mnie – pomyślał
– to już koniec. Przed
nim żołnierze, za nim
motory z rakietami
i bronią
ppanc.
Zatrzymał się,
czekając na nieuniknione.
Ścigacze warczały
50 metrów od niego.
Dlaczego nie strzelali? Dlaczego wciąż żył?
Rozłożył ręce i
obrócił się do nich tyłem.
-
O kurwa! - wyrwało mu się, gdy dotarło do niego
znaczenie słów napisanych na szklanej witrynie przed nim.
„ Mieszalnie Argonu. Nie wchodzić z otwartym ogniem”.
To dlatego nie strzelają. Nie byli jednak, aż tacy głupi.
Wiedzieli co się może stać gdy siedmiocalowy pocisk przeciwpancerny przebije
zbiorniki z argonem.
Noff obrócił się do nich z uśmiechem, a chwile później
zniknął już między mieszalnikami wybuchowego gazu. Biegł jak oszalały, a jego
ruchom sił dodawała nowa wiara. Uwierzył, że jeszcze nie wszystko stracone, że
szczęście nie opuściło go całkowicie.
Wbiegł do windy
magnetycznej. Jeszcze kilka
minut – powtarzał sobie
w myślach. Ciężko oddychał
między wystraszonymi ludźmi.
Jakaś dziewczyna trzymała na
rękach płaczące dziecko. Patrzył na dziewczyny
nic nie widzącym wzrokiem.
Wróciły wspomnienia.
Żona i córka.
Poczuł na twarzy
dotyk ich włosów i
zapach skóry. Pod zamkniętymi
powiekami pojawiały
się radosne obrazy, szczęśliwej
rodziny, a łzy popłynęły
mu z oczu.
Zaraz potem wróciły sceny ostatnich trzech dni – droga do
pracy i patrol policji.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że od początku było coś nie
tak. Zatrzymali go bez powodu w Glocker Zone. Nagle ulice opustoszały, jakby
pozostałe auta wyparowały ale wtedy nie myślał o tym, nie zwrócił na to uwagi.
Po chwili zjawiły się
jeszcze dwa radiowozy. To wtedy powinienem się zorientować. I wtedy gdy
zobaczyłem ich smutne spojrzenia gdy zbliżali się do mojego auta. Zacisnął
stalową pięść zły na siebie.
Nareszcie, poziom 5.
Ruszył ostrożnie,
żeby nie rzucać się
w oczy. Wmieszał się w tłum, a
ten jakby wiedział co
ma robić. Przylgnęli
do niego ściślej. Otoczyli
go i prowadzili
w kierunku majaczącej
w oddali wysokiej kamienicy.
Domu.
-
Powodzenia, Panie
Noff – powiedziała malutka
dziewczynka chwytając
go za syntetyczną pięść.
Strefa 6. Kamienica,
w której mieszkają
państwo Noff.
Dom
otoczony był dwoma
pierścieniami. Pierwszy,
z zewnątrz tworzyła bezrozumna
masa ludzi. Krzyczeli
i rzucali butelkami.
Drugi tworzyli żołnierze
Banashi, uzbrojeni
i gotowi na wszystko.
Zamknęli dokładnie dostęp do kamienicy.
Na czwartym piętrze coś błyskało w
oknie i co chwila słychać było głuchy odgłos wystrzałów.
Oddział specjalny
szedł szybko nie zważając
na nikogo. Jakiś chłopak
podbiegł do nich
i chwycił jednego z
nich za nogę. Najemnik
wyciągnął pistolet,
nie patrząc nawet na
niego i strzelił mu
w głowę z przyłożenia,
jakby odganiał muchę.
Miazga,
która pojawiła się w miejsce głowy ostudziła trochę
szalejący tłum. Rozsunęli
się wystraszeni, krzyki
przycichły.
Weszli na czwarte piętro i z
każdym krokiem słyszeli coraz wyraźniejsze wystrzały, i krzyki.
Ciężkie kroki dudniły głośno.
Widok przesłaniał ciężki, siwy dym. Pod
ścianami stali żołnierze Banashi. Szturmowali pomieszczenie już kilkukrotnie,
pozostawiając na korytarzu same trupy.
-
To LIST! - krzyknął jeden z nich do
przechodzącego oddziału. - Trzech i dwaj cywile!
-
W porządku synu – odparł kroczący na
czele dowódca – idźcie na dół. My się teraz tym zajmiemy.
-
Ale...
-
Spierdalajcie stąd bo sam was każę
zastrzelić!
Po chwili w wąskim przejściu do
mieszkania Państwa Noff nie było już żadnego żywego żołnierza Banashi.
Walka nie trwała długo. Zmęczeni,
głodni i spragnieni funkcjonariusze elitarnej jednostki policji LIST zginęli
bohatersko broniąc rodzinę swojego dowódcy.
Słychać już było tylko płacz
dziecka i kapiącą z mieczy krew.
Kobieta zasłaniała
własnym ciałem małą
dziewczynkę próbując bezskutecznie ją uspokoić.
Uśmiechała się i
nuciła ulubione piosenki,
lecz nie zdołała ukryć
łez i strachu.
Stanęli nad nimi, cali na czarno w jeszcze
czarniejszych maskach.
- Jesteśmy w środku Panie Banashi –
meldował zimnym głosem dowódca – Tak. Tak, Noff już jest blisko.
Zrozumiałem.
Krótka chwila ciszy, która nastąpiła po skończonej rozmowie
nie pozostawiła złudzeń.
Mężczyzna w masce obrócił się powili w kierunku matki i
córki.
Plac przed kamienicą
państwa Noff.
Aleksander
Noff drżał. Jedynie ostatkiem
siły woli powstrzymywał
się przed szaleńczym atakiem.
Tak blisko. Widzi już okna ich mieszkania.
Wiedział jednak, że
musi wytrzymać jeszcze trochę.
Tłum ludzi podprowadził
go pod samo ogrodzenie.
Teraz jego ruch.
Sprawdził dyskretnie
pistolety i długie noże schowane
w rękawach.
Wszedł na pas
ziemi niczyjej i zbliżał się
do najbliższego żołnierza.
-
To On! -
krzyknął młody chłopak i wycelował
w niego karabin.
Za nim zdołał nacisnąć
na spust, w jego
brzuchu ziała już
dziura wielkości pomarańczy, a on sam osunął się
na kolana.
Porucznik Noff, zaatakował.
W
wirującym szale, polegając jedynie na
swoich instynktach... mordował.
Strzelał, nie chybiając. Ciął nie
popełniając błędów, a krew i ekskrementy pokryły podwórze. Żołnierze widząc śmierć towarzyszy
strzelali prawie na oślep, licząc na
szczęście. Rozgrzane do czerwoności lufy wypluwały tysiące pocisków na
sekundę, dewastując wszystko dookoła. Powstało straszliwe zamieszanie.
Chaos.
Ktoś z tłumu zaczął strzelać w kierunku
żołnierzy chcąc z pewnością pomóc Porucznikowi przedostać się do wejścia. Ci
odpowiedzieli celnym ogniem, kładąc pierwszy szereg zbieraniny.
Dym i kurz zasłoniły wszystko. Słychać
było tylko strzały i jęki.
Każdy teraz był sam. Każdy walczył o
przetrwanie w szaleńczym kotle śmierci. Kto mógł, to uciekał. Czy to najemnicy,
czy cywile, wszyscy przykryci pyłem wyglądali i umierali tak samo.
Noff oddychał głęboko stojąc nad
drgającym truchłem, a gęsta krew spływała z jego noży.
Wejście stało przed nim otworem.
Jeszcze kilkadziesiąt metrów.
W szerokich drzwiach kamienicy błysnęło
nagle rażące światło. Zaraz potem doszedł go przenikliwy świst.
Katarynka – ta myśl dopadła go z
szybkością lecących ku niemu kul.
Gigantyczne działo obrotowe, wyposażone
w 24 sprzężone ze sobą dwunastokalibrowe lufy.
Nie zdążył.
Ryczące pociski zamieniły jego lewą
rękę w strzępy, a nim rzuciły w tył.
Nie czuł bólu. Leżąc w gruzach niskiego
murku obserwował jak śmiercionośna maszyna rozprawia się z uciekającym tłumem.
Obraz nagle rozmazał się i pojawiły się dziwne obrazy.
Siedział w małej celi. Czuł zaschniętą
krew na czole. Czas przestał mieć znaczenie, godzina mogła być minutą, albo
całym dniem. Długo nikt nie przychodził. Gdy w końcu przyszedł, przyniósł ze
sobą ból. Straszliwy, przenikliwy ból. Gdy tracił przytomność, dostawał jakieś
zastrzyki, a potem znów to samo. Nikt o nic nie pytał, nie chciał żadnych
informacji. W końcu po czasie, który wydawał mu się wiecznością przyszedł
starszy mężczyzna, Azjata... Banashi.
-
Podaj nazwisko, Noff – powiedział
łagodnym tonem. - Musisz, podać nazwisko.
-
Wal się! – pamięta jak chwilę potem
znowu stracił przytomność.
-
Kto jest Kretem!
-
Nie ma żadnego kreta... - potężna pięść
ponownie odebrała mu świadomość.
Obrazy zniknęły, a nad nim znowu
słyszał kanonadę.
Ludzie padali bez słów, konali
rozrywani i przecinani, a w powietrzu unosiła się różowa mgiełka krwi.
Walili na oślep. Do wszystkiego co się
rusza, łącznie z własnymi ludźmi.
Nie było szans przedostać się przez
ogień tego stalowego potwora.
Spojrzał na zaciemnione okna czwartego
piętra.
Czwarte piętro. Mieszkanie Państwa
Noff.
Zrozumiałem.–
wibrowało w uszach Marrisy Noff.
Płakała i błagała by oszczędzili
chociaż ich córeczkę. Jak zaszczute zwierze wczołgała się do kąta osłaniając
dziewczynkę. Mała przestała już nawet
płakać, zrobiła się sina, a ciałem wstrząsały drgawki.
Dowódca najemników różnił się od swych
żołnierzy jedynie maską. Każdy inny miał na niej namalowane białą farbą smugi.
Niektórzy mieli cztery, inni trzy, jeden z nich miał jedną smugę, natomiast On
nie miał żadnej.
Podszedł do szlochającej kobiety i
wyciągnął długi samurajski miecz. Zimna stal błysnęła odbitym światłem
jarzeniówki.
Nie było w jego stylu znęcać się nad ofiarą. Śmierć powinna być
szybka, bezbolesna – no chyba, że polecenie było inne.
Mocne ręce zacisnęły rękojeść. Podniósł
katanę nad głowę gotowy wykonać wyrok. Na zewnątrz słyszał odgłosy bitwy,
wiedział, że nie może się zawahać.
Cel numer dwa zbliżał się do nich i
zaraz zajmie się również nim.
Kamienica.
Noff
wybrał drogę najkrótszą, ale najniebezpieczniejszą. Uświadomił sobie to gdy
wskakiwał na parapet pierwszego okna chwytając się jedyną ręką gzymsu. Mięśnie
miał napięte jak struny. Odczepił zniszczony kikut lewej ręki, a na jego
miejsce dokręcił długi sztylet. Wbijał go w ścianę, drugą ręką podciągając się
coraz wyżej i wyżej.
Minął pierwsze piętro nie niepokojony
przez nikogo. Przeskakiwał z okna na okno, coraz bliżej czwartego piętra.
Nie dopuszczał do siebie myśli, że jest
za późno. Słyszał jak ludzie mówili o sześciu zamaskowanych żołnierzach.
Czuł, że żyją. Czekają na niego. Trochę
wystraszone i zdenerwowane, ale na pewno żywe.
Wtedy, zobaczyli go. Krzyki dochodzące
z dołu nie pozostawiały złudzeń.
Uporawszy się z cywilami zauważyli
wspinającego się Noffa.
Strzał, najpierw pojedynczy, nieśmiały,
a zaraz potem prawdziwy huragan stali.
Ściana
dookoła niego zaczynała przypominać zoraną kraterami powierzchnię księżyca. Pył
wchodził mu do oczu i ust, oblepiał spocone ciało. Mieli go jak na dłoni.
Wystarczy jeden celny strzał i wszystko stracone. Czuł pociski odbijające się
od pancerza na plecach. Ile jeszcze wytrzyma? - zadawał sobie pytanie.
Jedna zbłąkana kula, zaraz może
rozpłatać mu potylicę i skazać jego dziewczyny na śmierć.
Skoczył ostatnim wysiłkiem na trzecie
piętro i zawisł trzymając się parapetu.
Kule świszczały i pruły wszystko dookoła. Z jego płaszcza zostały tylko
strzępy. Z nóg spływała ciepła krew, jednak żadne ważne ścięgno czy mięsień na
razie nie ucierpiały.
Nieustające
serie karabinów popędziły go do góry.
Ostatnie piętro.
Już.
Wskoczył
na parapet i przylgnął do zaciemnionej szyby. Sekundę później pociski rozbiły szybę na tysiące kawałków.
W pokoju stało sześciu zamaskowanych
ludzi.
Jednak
nigdzie nie widział Marrisy i Lenny.
Wskoczył do środka z wrzaskiem. Jasne
światło dnia oślepiło na ułamek sekundy zaskoczonych zbirów.
Podbiegł do najbliższego z nich
nadziewając jego głowę na sztylet. Drugą ręką wyrwał z kabury innego
najemnika pistolet. Nim tamten
zareagował, pocisk wwiercał się już w jego czaszkę.
Wtedy kątem oka, dostrzegł je.
Leżały
spokojnie w rogu. Na ich twarzach widoczny był spokój. Marrisa obejmowała
córkę. Wyglądały jakby miały zaraz wstać i rzucić się mu na szyję.
Boże – wydusił z siebie. Wściekłość
chwyciła go swą dłonią za gardło
Kopnięciem zsunął ze sztyletu trzeciego
przeciwnika.
Zostało trzech.
Jeden z czterema, jeden z jednym, a
jeden bez żadnego znaku na masce. Co to za różnica.
Rozpoczął się taniec śmierci.
Otoczyli go, a w rękach pojawiły się
śmiercionośne katany. Mężczyzna bez pasów na masce, odpiął pas z pistoletami.
Pozostali poszli za jego przykładem i ciężkie pasy taktyczne grzmotnęły o posadzkę.
Walka miała być czysta.
Uznali go za godnego siebie
przeciwnika. Noffa jednak to nic nie
obchodziło, gdyby tylko zostały mu naboje... nie wahał by się ani minuty.
Kolejny raz dzisiaj zasmakuje zemsty.
Tym razem gotowy był rozszarpać ich na kawałki. Szaleństwo mordu kipiało w nim
szukając drogi ujścia. Jedynym wentylem bezpieczeństwa mogła być tylko ich śmierć. Nic innego się
nie liczyło.
Uniósł sztylet symulując atak w przód, jednak wykonał błyskawiczny obrót i
wbił sztylet głęboko w oczodół stojącego
z tyłu żołnierza. Ten, padł na twarz drgając jeszcze przez chwilę i opróżniając
jelita. W tym samym momencie zaatakowali. Obydwaj byli szybcy, niesamowicie
szybcy. Stal uderzyła o stal. Noff poczuł uderzenia w kościach. Nie cofnął się.
Ten po prawej, bez paska był zdecydowanie lepszy. Atakował spokojnie bez
emocji, rozpoznając jego taktykę.
Nie to co jego kompan. Ten siekał
zaciekle chcąc skończyć walkę jak najszybciej. Iskry pojawiały się i znikały.
Miecze zderzały się z trzaskiem. Noff cofał się przed szaleńczym atakiem.
Walczyli teraz sami. Dowódca nie atakował i schował miecz bacznie obserwując
walkę.
Zwód i atak od dołu. Wyczuł jego zamiar
i omal nie odciął mu drugiej ręki.
Porucznik musiał poświęcić jeden palec.
Nie miał wyjścia. W takich walkach mało kto wychodził bez szwanku.
Katana odrąbała najmniejszy palec z
metalicznym dźwiękiem. Rozochocony wojownik naparł z całą mocą na osłabionego
Aleksandra. O to chodziło.
Noff przyjął wszystkie ciosy udając, że
ledwo stoi. Gdy ten, pewny wygranej, na ułamek sekundy wstrzymał ostateczny
cios - porucznik skoczył niczym lampart na zwierzynę, miażdżąc barkiem maskę
przeciwnika.
Krew popłynęła spod niej szerokim
strumieniem, a miecz uderzył o podłogę. Noff nie poświęcając już mu uwagi dobił
szybkim ciosem w gardło. Nim rzężenie ucichło rzucił się na niego ostatni
morderca. Uderzał tak szybko, że miecz tworzył tylko rozmytą poświatę.
Lewa,
prawa, cały czas.
Bronił
się zaciekle, lecz każdy cios kosztował go
bardzo dużo. Rany i zmęczenie dawały o sobie znać. Nie miał już w
zanadrzu żadnych sztuczek. Myślał tylko o obronie. Przestał już nawet
kontratakować. Niewyobrażalnie szybkie ciosy nie przestawały na niego spadać.
Gdy do głowy wpadła mu myśl o przewidywalności wymierzanych pchnięć. Przeciwnik zmienił nagle taktykę.
Poruszał się lekko i płynnie, dodając do uderzeń z boków, pchnięcia z dołu i z góry. Noff nie potrafił
już się skutecznie bronić.
Co chwilę atak przedostawał się przez
gardę sztyletów i orał głęboko pancerz.
Śmierć jest już blisko, Noff –
powtarzał w myślach – Zaraz dołączę do moich aniołków.
Przestał.
Noff prawie na czworaka podszedł do
leżących spokojnie dziewczyn. Oddychał ciężko pozbawiony sił. Schował sztylety i objął ciepłe jeszcze
ciała.
Milczący wojownik podszedł do niego.
Promienie słońca grzały mu plecy.
- Kończ, skurwysynu! - wycedził przez
zęby.
Ten jednak nie kończył. Zamiast tego,
na ziemię z głośnym brzękiem upadł jego miecz. Drgające palce zacisnęły się w pięści.
Noff nie rozumiał.
Obserwował go ze zdziwieniem.
Nagle, wszystko jasne.
Gdy zobaczył pędzące po ścianie dziury,
zorientował się, że jakiś nadgorliwy żołnierz ustawił na dole katarynkę i
zaczął ostrzał. Rozpruwał cały pokój, przecinał ściany i podłogi, w tym
nieszczęsnego Dowódcę najemników. Ten stał jeszcze kilka sekund nie bardzo
rozumiejąc chyba co się stało. Przestrzelony na wylot runął bez życia na
ziemię.
Noff wziął dziewczyny na ręce i ruszył
do wyjścia. Po drodze na dach zastrzelił kilku spanikowanych najemników.
Słyszał dochodzące z dołu głośne rozkazy
i poczuł na twarzy gorący powiew powietrza.
Podpalają kamienicę.
Wyszedł na dach 6 piętrowego budynku.
Znad krawędzi buchał gęsty dym i nic poza nim nie widział. Zaryglował właz i
położył delikatnie ciała.
Nie tak to wszystko miało wyglądać, nie
taki koniec nam zaplanowałem – klęczał nad nimi i całował.
Budynkiem wstrząsnęła eksplozja, jakieś
3 piętra niżej, potem kolejna i jeszcze jedna. Nie zostało im dużo czasu.
Oczy zaszły mu łzami, a do gardła
wciskał się już trujący dym. Coraz mniej tlenu... a z każdym oddechem wbijały
mu się w pierś tysiące sztyletów.
Nagle, z czarnych obłoków wyłonił się
jakiś pojazd. Próbował wstać i zawołać.
Zdołał tylko otworzyć usta i wydobyć z
siebie coś na kształt pomruku.
Kierowca dostrzegł go i podleciał
otwierając drzwi. Wciągnął Noffa, Marrisę i Lennę na tylną kanapę.
-
One nie żyją! Rozumiesz? - wrzeszczał
Noff – Nie żyją! Spójrz co zrobili moim dziewczynkom.
-
Widzę, Noff, ale chyba się jednak
mylisz. – Lenna otworzyła powoli oczy – Wiem gdzie możemy ją ukryć.
Silnik zawył głośno i popędzili na
północ między wieżowce. Aleksander spojrzał ostatni raz na płonącą kamienicę.
Rozszalałe języki płomieni obejmowały już ją całą. Wziął na kolana córkę i
przytulił z całej siły.
-
Zabili wszystkich.
-
Wszystkich?
-
Niestety, Noff. Próbowali wyciągnąć od
nich informacje o mnie, ale... oni nic nie wiedzieli. Tylko ty wiedziałeś –
głos mu się załamywał – dzięki, że mnie nie zdradziłeś.
-
W porządku, Salas.
-
Jest jeszcze coś... Banashi chce
zamordować Prezydenta Tedenhoff'a i pozostałych Prezydentów Megamiast.
-
Jak? Kiedy?
-
Powiem ci wszystko gdy dotrzemy do
bezpiecznego miejsca.
Nie było słychać straży pożarnej, ani
policji. Zostali sami, a w mieście... jakby nic się nie stało.
Przez ułamek sekundy, w oddali mignął
mu srebrny budynek Banashi...
Subskrybuj:
Posty (Atom)