W tym samym czasie w Georgetown...
Nie pamiętał jak to się zaczęło. Wiedział,
że znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze.
Jak zwykle zresztą.
Jakiś łysy drab nagle, bez ostrzeżenia próbował znokautować
go przy pomocy kija golfowego. Linde w ostatniej chwili schylił
się a kij zmiótł wszystko z lady. Roztrzaskane kryształowe kufle i metalowe kieliszki poleciały na
ukrywającego się za stołem, barmana.
Mocnym uderzeniem w splot słoneczny
kontratakował- bezskutecznie.
Łysy, wyglądający na szumowinę typ tylko jęknął cicho i cofnął się dwa kroki.
Linde zyskał jednak kilka cennych sekund. Podniósł z ziemi ciężką szklaną
popielniczkę.
W tym momencie obraz zmienił
ostrość. Łysy osiłek i
kotłujący w barze ludzie
rozmazali się.
Potem, nagła ciemność wszystko
przesłoniła. Padł na kola i jak szmaciana lalka rozłożył się na ziemi.
Po kilku sekundach a może godzinach
zaczęło mu wracać czucie w kończynach. Ktoś próbował go podnieść. W końcu otworzył oczy.
We mgle klęczała jakaś piękna
istota. Nie widział dokładnie ale na pewno miała rude włosy, jasną skórę i
duże, soczyste, czerwone usta. Po lewej stronie twarzy od brwi przez całe oko
do policzka wimplantowany miała moduł cybernetyczny.
Obraz wyostrzył się.
Ubrana była wyzywająco w skórzane obcisłe
spodnie i zieloną termoaktywną kamizelkę. Pochyliła się nad nim i poczuł
cudowny zapach korzeni wymieszanych z whisky.
Tłum szarpiący się nad nimi rozproszył się .
-
Oj, przepraszam!!- krzyknęła ruda dziewczyna klękając obok swojej
ofiary.
Sprawdziła puls i podstawowe dane
medyczne z ehanda.
-
Nic ci nie będzie...- powiedziała bardziej do siebie, uspokajając się
trochę.
Linde położył głowę
z powrotem na ziemi.
Bijatyka przeniosła się już w okolice drzwi wyjściowych
gdzie nieustannie wypychał wszystkich spanikowany właściciel knajpy.
- Przepraszam.-
powtórzyła dziewczyna.- Celowałam w tego łysego, on uderzył moją koleżankę ale
nic jej już nie jest bo Marta ją zaprowadziła na zaplecze...- potok słów
wypływał bardzo szybko z jej różowych ust. Linde nic się nie odezwał.
- Ona upadła a ja szybko
wycelowałam w tego wieśniaka i rzuciłam- tłumaczyła się dziewczyna.- Ale nagle wziąłeś tą
popielniczkę i zamiast niego to ty
dostałeś...Przepraszam...mam na imię Marissa...-
Linde uśmiechnął się do niej. Była solidnie
wystraszona.
-
Będziesz gwiazdą Ce-We – powiedział.
Język jeszcze nie chciał go słuchać.
- Ja jestem Linde,
Linde Kapper.-
Też się uśmiechnęła
i pomogła mu się podnieść.
-
Musisz przyjść w piątek na Akademiki będziemy grać z Lintawn Collage. Szkoda żeby taki talent
jak twój się zmarnował- zażartował Linde.
Sięgała mu do ramion. Widząc , że nic mu nie
jest wyraźnie się rozluźniła.
-
Ok, ok, przyjdę... chodź się czegoś napić bo ręce mi się jeszcze
trzęsą.- Nie czekając na odpowiedź skierowała się do stolika z niedopitymi drinkami.
Poszedł za nią.
Trzy tygodnie później Linde i Marissa zostali parą. Przeprowadził się do niej bo miała
własne mieszkanie na obrzeżach miasta.
Zaoszczędzone w ten sposób pieniądze mógł przeznaczyć na cotygodniowe
imprezy. Linde myślał , że spotkał
odpowiednią dziewczynę. Nie robiła mu żadnych wyrzutów , pomagała mu w nauce i
nawet nie przeszkadzało mu, że jest 4 lata starsza. Wieczorami siadywali w salonie i długimi godzinami rozmawiali.
Lista tematów wydawała się im nieskończona.
Zaczynając jeden nigdy nie wiedzieli na czym skończą i nigdy się ze sobą
nie nudzili. Rozmawiali o sobie, o swojej rodzinie, szkole, pracy i polityce.
Uwielbiali się ze sobą kochać, jeść , spacerować.
- Znasz
profesora Landruppa?- zapytała pewnego wieczoru Marissa, leżąc na
plecach obok Lindego. Kręciła w palcach
kieliszkiem pełnym wina.
–
Chyba wykłada u was, cybernetykę praktyczną...- powiedziała tonem jakby
nie była pewna do końca.
Linde myślał akurat o czymś innym
.
- Nie... chyba nie malutka.- odpowiedział po
dłuższej chwili.
Marissa usiadła naprzeciwko niego
i spojrzała mu prosto w oczy.
- Nie swędzi cię pod
tym??- zapytał nagle Linde śmiejąc się i puknął ją delikatnie palcem w płytkę
implantu.
- Co?? Nie, nie
swędzi- pokiwała z rezygnacją głową.
- Dostałam zaproszenie
z mojego laboratorium na spotkanie i sympozjum prac tego Landruppa w twojej
uczelni.- powiedziała.
Linde zmarszczył brwi i podrapał się po gęstych bokobrodach.
- Zaraz , zaraz to
czemu ja nic o tym nie wiem? - zapytał
- No właśnie.
Dlaczego? Myślałam , że wiesz co to za typ.- Uśmiechnęła się i położyła mu głowę na kolanach.
- Ty w ogóle chodzisz na zajęcia? - Uszczypnęła
go w bok.
Wiedziała jaki jest wrażliwy na punkcie swojej
szkoły i , że chce zostać żołnierzem zawodowym jak jego ojciec. Nie było łatwo przebrnąć przez drobne sito w Akademii Wojskowej
Zachodniej Ameryki.
Linde nic nie
odpowiedział na zaczepki swojej dziewczyny.
- Lubisz
cybernetykę??- tego tematu jeszcze nie podejmowali uświadomiła sobie Marissa
pytając.
- Będę miał ją dopiero
za rok więc jeszcze nie wiem ale podejrzewam, że ciekawe to nie będzie-
skończył patrząc na nią z góry.
- Mylisz się. Jest to
najciekawsza dziedzina nauki. Dlatego wzięłam te zaproszenia i pójdziemy na to
spotkanie tak jak chodzimy na te twoje cotygodniowe imprezy...Bez gadania!-
uśmiechnęła się do niego szczerze i wbiła mu
palec w bok, aż podskoczył.
- Dobra, dobra ... au uu...tylko mnie nie kłuj- krzyknął
Linde, nienawidził sójek, jak to nazywała jego babcia.
- Pójdę z tobą szantażysto, pójdę...- zanosił się już ze
śmiechu a mała ruda dziewczyna cały czas go atakowała.- Uwielbiam
cybernetykę...kocham!- krzyczał Linde.
Po chwili szamotaniny zaczęli się przytulać, całować ...i
zgasili światło...
Na zewnątrz jeszcze było ciemno ale Marissa już nie spała.
Nie mogła się doczekać dzisiejszego dnia. Siedziała na brzegu łóżka w zielonej koszuli nocnej i wpatrywała się w śpiącego jeszcze
Lindego. Zostało jeszcze 20 minut do nastawionego alarmu. Wstała powoli żeby
nie obudzić chłopaka. Podeszła do okna i nacisnęła na panel obok klamki. Szyby
automatycznie rozjaśniły się stając z całkiem czarnych przeźroczyste.
Widok był wspaniały, pogrążone w
nocy Georgetown robiło wrażenia na
każdym nawet na miejscowych.
Z dzielnicy Shorterm gdzie
mieszkali ze 123 piętra widok rozchodził się na pogrążoną jeszcze we mgle Stant
Area i Dzielnicę Vary. Stalowe i betonowe wieżowce stały obok siebie w
milczącej chwale ich majestatu. Niektóre wysokie na 1200 metrów budynki miały
zatopione w chmurach szczyty, arcydzieła ludzkiej architektury. Zapełnione i
przepełnione ludźmi wszelkich klas społecznych.
Od hydraulika po doktora z uniwersytetu czy lekarza. Nie było podziałów
.
Marrisa przyglądała się tętniącemu życiem miastu.
Autostrady z magnezjum wiły się
między dzielnicami i budynkami tworząc gęstą
wielopoziomową sieć połączeń. Arterie nieprzerwanie płynących pojazdów
utrzymujących miasto przy życiu. Przez okna nie dochodziły żadne dźwięki ale
wystarczyło uchylić delikatnie szybę i pochłaniał wszystko bezustanny monotonny pomruk miasta. Ciągły szum i skowyt. W zielonych oczach Marrisy odbijały
się światła. Neony i lampy magnezyjne
oświetlające autostrady , migoczące reflektory malutkich pojazdów i mrugające
halogeny oświetlające najwyższe budynki. Co kilka minut między drapaczami chmur
przelatywał jakiś samolot lub helikopter ciągnąc za sobą wielki cyfrowy baner
reklamowy. Rozświetlał wtedy całą prawie dzielnice.
Budzik zaczął dzwonić nieustępliwie
o 5-30. Był 27 lipca 2125 roku- oznajmił
beznamiętny maszynowy głos. Linde przeciągnął się i wzrokiem poszukał Marissy.
Stała przy oknie.
-
Hej, kotku, jeszcze dziesięć minut i wstaję, obiecuję.- Obrócił się na
drugi bok i zamknął oczy. Zaczęła
szykować śniadanie , nastawiła na kawę i poczekała jeszcze 5 minut zanim go obudziła .
Wyszli
obydwoje w doskonałym nastroju.
Po drodze do windy spotkali swojego sąsiada
Marca Belliego
- Witam państwa.- zagadnął pierwszy zamykając drzwi swojego
mieszkania.
-
Wychodzicie razem? o tej porze?- mówiąc cały czas się uśmiechał.
- Cześć ty wścibska kanalio.- odparował bez
namysłu Linde - Jedziemy na jakiś wykład do Debfour a wiesz jakie walnięte jest tam połączenie.-
Wsiedli razem do windy i za około 45 sekund byli już na samym dole. Czyste białe klatki
ich wieżowca pachniały świeżo umytą podłogą.
Gdzieniegdzie jeszcze odbijały się mokre plamy. W recepcji jak zawsze
siedział stary Mike Piks. Oglądał holonet albo spał bo nie zwrócił na nich
najmniejszej uwagi.
- Dobry stary Mikey. - westchnęła Marrisa
wychodząc z budynku.
- Jest
już taki stary, wygląda na 120 lat...będzie mi go brakowało.-
Chwyciła Lindego pod rękę i skierowali się w
stronę najbliższej stacji metra.
Słońce jeszcze nie docierało do tak nisko
położonych części miasta. Szczyty
drapaczy rozświetlało już jasno żółte
światło poranka. Jasna linia
oddzielająca dzień od nocy powoli przesuwała się w dół odkrywając tajemnice
pozostawione w mroku.
Miasto było piękne, czyste, kolorowe i
pachnące zielenią. Tętniące życiem
osiedla , graniczyły z szaro-białymi
apartamentowcami i biurowcami. Ludzie idący do pracy wydawali się
szczęśliwi i zadowoleni. Mimo, że ścisk
robił się coraz większy i Linde z Marrisą
przeciskali się prawie bokiem by dostać się do stacji, nikt nie miał o nic do nikogo pretensji ani
nikomu nie czynił wyrzutów.
Na
wielkim holograficznym wyświetlaczu przed dworcem wyświetlały się godziny
przyjazdów i odjazdów linii metra oraz nazwy i poziomy torów.
Linde podrapał się bo bakach i spojrzał
pytającym wzrokiem na Marrisę.
- Spóźnimy się, kurwa mać!- powiedziała nie
spuszczając wzroku z rozkładu.
–
Szybko!- Chwyciła go
za rękę i pociągnęła do środka.
Słońce dotarło już do niższych poziomów i
wdzierało się powoli na ogromny dworzec metra Central Shorten Overground Metro
Station.
Morze
ludzkich głów kłębiło wszędzie.
Jednak wydawało się, że każdy wie
doskonale co robić i gdzie się udać. Nie było żadnych zastojów czy
niepotrzebnych kolejek. Płynna masa ludzi parła niepowstrzymanie jak lawa
spływająca z wulkanu w swoich dawno wydrążonych korytach.
Stali w kolejce do ostatniej kasy. Za około 7
minut powinni już być na peronie. Linde opierał się o ścianę, miał na sobie jak
zwykle stary, znoszony, brązowy płaszcz.
Sięgał mu do połowy łydek. Mając swoje 190 cm wzrostu i 95 kg wagi robił
dosyć groźne wrażenie. Po długich namowach pod płaszcz założył swoją najlepszą
czarną koszulę. Uszyta była z jakiegoś dziwnego błyszczącego materiału. Marrisa
stała tuż obok niego, trochę irytował ją jego wieczny spokój. Spoglądała co chwilę na pogodną twarz Lindego. Chociaż chciała mu
dogryźć to nie mogła. Uspokajała się patrząc na jego beztroskę. Niestety lub na szczęście zawsze wszystko się
układało po jego myśli. Miała tylko
nadzieję, że tym razem też tak będzie i zdążą na metro.
Stało
się tak jak mówił od początku.
Zdążyli.
Wsiedli do podstawionej kolejki w ostatniej chwili.
-
Widzisz? Po co się stresowałaś?- powiedział siadając w wygodnym fotelu.
- Nie
umiem tak jak ty niczym się nie przejmować. Taką mam naturę i już. Chyba dobrze
się dobraliśmy.- Przytuliła się do niego spoglądając przez wielkie okno
stojącego jeszcze na peronie wagonu.
Skład
poruszył się delikatnie dając znać pasażerom , że zaczyna się przejażdżka .
Wagony z delikatnym sykiem
podniosły się na około 50 cm w powietrze nad linie magnezyjne.
Bez tarcia , bez oporu pociąg ruszył wzdłuż wijących się torów.
Linde uwielbiał tą jazdę. Była to
jedna z piękniejszych tras kolejki w Georgetown.
Znał ją doskonale więc postanowił być
przewodnikiem Marrisy po nieznanych zakątkach wschodniego Georgetown.
Płaszcz schował do obszernego
schowka nad ich głowami i rozsiadł się wygodnie.
-
Patrz uważnie malutka, nie warto spać. -powiedział Linde obejmując ją
ręką.
-
Jeszcze nigdy nie jechałem tak wcześnie, a podobno o wschodzie jest
najlepiej.-
Kolejka nabierała prędkości wznosząc się na
coraz to wyższe poziomy.
Holoinformator w wagonie wyświetlał
na bieżąco wszystkie dane jak wysokość,
temperaturę, następną stację czy czas pozostały do celu.
-
Proszę zwrócić uwagę na przepiękne skąpane w słońcu maszty Cybernetu,
dzielnicy Vary- Linde zmienił głos wygłupiając się.
–
Ooo... właśnie tam po
lewej- Marrisa podążała wzrokiem za jego ręką wskazującą coraz to nowe obiekty.
-
Rzeczywiście piękne.-
-
Po prawej natomiast, jakieś 300 metrów poniżej są słynne w całym
Georgetown targi orientalne.-
Zza ogromnego, białego budynku, z
mrugającym na czerwono napisem „SAWERY VARY” wyłoniła się wielka, złoto-zielona
kopuła, słynnego targowiska. Światło słoneczne, oświetlające ją każdego ranka
wpadało przez ogromne witraże do środka. Rozbijało się w miliony kolorowych części sprawiając, że cały dach wyglądał jak z
tęczowej bajki. Marrisa i Linde patrzeli na tą wspaniałą, kłębiącą i migoczącą
grę świateł, z nieukrywanym podziwem.
Podróż do Debtfour miała planowo
trwać 33 minuty, okazało się jednak , że przybyli na miejsce 2 minuty
wcześniej.
W głowach cały czas mieniły im się
wspaniałe widoki.
Zaraz po targu w Vary podziwiali
cztery trójkątne wieżowce telewizji CNG. Wyglądały jak starożytne piramidy.
Tylko 6 razy wyższe i trochę nowsze.
Potem wjechali z wielką prędkością w nisko
unoszące się chmury i podnoszącą się znad dzielnicy Tift Green mgłę.
Przez około 3 minuty za oknami
mieli całkowitą biel. Nagle bez żadnych
zapowiedzi wyłoniła się po ich lewej
stronie najstarsza dzielnica, tzw. OldGeorge.
Wysokie, stare kamienice, udekorowane wspaniałymi ornamentami, nie dały
się wypchnąć nowym, błyszczącym drapaczom chmur, ze stali i betonu. Tu kolej
zwolniła gdyż nie znajdowali się tak wysoko. Z góry można było rozpoznać
pojedynczych ludzi, krzątających się w wąskich, klaustrofobicznych uliczkach.
Piękne wystawy sklepowe czy goniące się po dachach jakieś małe dzikie
zwierzęta. Z pewnością koty.
Potem pociąg znowu wzniósł się powyżej tysiąca
metrów i pędząc coraz szybciej zaczął przebijać się między wielkimi fabrykami w
Banger District i Black Ground.
Wychodząc z pociągu czuli się jak po niespodziewanie wspaniałym
seansie filmowym.
Chwycili się za rękę i ruszyli w kierunku
uczelni Lindego. Droga nie zajęła im już
długo i po około 10 minutach byli na miejscu.
Woźny, pan Felix, jak go wszyscy
nazywali był jak zawsze w paskudnym nastroju. Stał oparty o ladę swojej dyżurki
przy wejściu do kampusu. Skanował swoimi
wyblakłymi oczami każdego kto wchodził i wychodził. Linde mijając go poczuł się jakby ukradł mu ostatni bochenek chleba. Wolał
nie wdawać się z nim w dyskusje.
- Linde Kapper. Trzeci rok.
Bezpieczeństwo publiczne u doktora Priusa.- wyrecytował.
-
Oraz Marrisa Panakillis... Pracuje w Globe-throne Cybernetics.-
Felix spojrzał na swojego ehanda.
-
Widzę przecież to doskonale, Kapper. Po co ona tu jest?- spytał dosyć
piskliwym głosem.
- Idziemy na sympozjum dr
Laundruppa, do sali wykładowej w 6 skrzydle.- Patrzył Felixowi prosto w
oczy. W końcu nie wytrzymał i wcisnął wielki czerwony guzik
oznaczający „idźcie i nie pokazujcie się tu więcej”.
-
Dziękujemy panie Feliksie.- rzucił Linde na odchodne uśmiechając się do
skonsternowanej dziewczyny.
-
Ja ci kurwa dam Felix , gówniarzu! Lepiej nie wracaj tą bramką Kapper... zrobię ci... –
Nie dosłyszeli już dalszych wyzwisk.
Skierowali się z głównego dziedzińca, na
wschód, wielkimi marmurowymi schodami w górę. Przeskoczyli dwa małe murki.
Drogą na skróty, po 15 minutach przedzierając się przez park dotarli do sali z
małym napisem na ścianie:
„Sympozjum naukowe na temat roli
cybernetyki w kształtowaniu się postaw społecznych w drugiej połowie XXI wieku
oraz początkach pierwszej połowy wieku XXII. Wykład poprowadzi prof. Klaudius
Laundrup.”
- To tu.- sapnęła Marissa.
Strzepywała pozostałości z małej
przeprawy przez dżungle, przyczepione do jej niebieskiej kurtki. - Przypomnij mi żebym już z tobą nie chodziła
żadnymi skrótami.-
Linde uśmiechnął się ale widział,
że jego dziewczynie daleko do śmiechu. Pomógł jej odczepić ostatnie rzepy z
kurtki i weszli do sali.
W wielkim zwieńczonym łukowatym
sklepieniem pomieszczeniu ludzie zaczęli się dopiero zbierać. - 7:43. Jesteśmy
nawet za wcześnie malutka.- powiedział Linde ściągając ciężki płaszcz i podając
go młodej szatniarce.
Nie odpowiedziała mu ani słowem.
Nie czekając na niego postanowiła
zająć szybko miejsca jak najbliżej wysokiego podestu . Sala była rzeczywiście
ogromna zbudowana w starym gotyckim surowym stylu. Oprócz wielkich łuków uwagę
zwracała ogromna kamienna nawa po lewej stronie. Wszechobecny szary marmur, na
podłogach i ścianach. Zamiast nowoczesnych lamp, na każdym z sześciu filarów
podtrzymujących sklepienie migotała prawdziwa, płonąca pochodnia.
Linde czuł się tu jak w jakimś
ogromnym starym kościele. Milczący
ludzie zaczęli siadać w wielkich,
drewnianych ławach wyłożonych miękkim, czerwonym materiałem.
Linde obserwował wszystko z podejrzeniem i
ciekawością. Echa kroków dookoła odbijały się od ścian , filarów i sufitu
tworząc naprawdę prawdziwie podniosłą atmosferę wyczekiwania. Wszystkiego
dopełniały migoczące cienie i odblaski pochodni.
-
Trzeba przyznać, że gość potrafi zrobić dobry klimat, mam nadzieję, że
nie będzie mnie chciał ochrzcić...- Uśmiechnął się do siebie.
Marrisa
udawała w dalszym ciągu , że go nie słyszy.
- Ok, już milczę.- Dodał krzyżując ręce i ściągając brwi jak obrażony
przedszkolak, któremu ktoś wziął ulubioną zabawkę.
Szurania, kroki, stuknięcia i
szepty powoli cichły. Wszelkie odgłosy jakby przytłumiały się.
W końcu nastąpiła niczym nie
zmącona cisza. Linde mimo że miał ochotę chrząknąć, kaszlnąć lub kichnąć by
tylko zmącić przekornie tą absurdalną dla niego scenę. Powstrzymał się. Może ze
strachu. A może jemu też udzielił się ciężki nastrój.
Nie odważył się nawet poruszyć.
Obok niego, po prawej stronie
usiadł jakiś mężczyzna w fioletowej koszuli z długą brązową brodą. Z wyglądu i zachowania jakiś wykładowca lub
naukowiec. Ręce położył równo na kolanach i nie ruszał się. Facet
wyjął z brązowej torby, którą
położył pod nogami jakaś książkę i ułożył ją sobie na kolanach. Miała żółtą okładkę
i dziwny tytuł napisany czarnymi starymi literami: „ Zaginione Nauki:
Antropologia ” autor Robert... Jakiś tam. Linde nie mógł się doczytać.
„Dziwne”,- pomyślał.
Spojrzał na Marrisę. Ona też jest
jakaś inna, odkąd dotarliśmy do sali.
Zaczął liczyć ławy i ludzi którzy w nich
siedzieli. Około 240 osób. Rozświetlona tylko pochodniami gotycka sala i gość z
dziwną książką na kolanach.
Zamknął na chwilę oczy. Ukazał mu się natychmiast przed nimi jego stary
pokój w rodzinnym domu. Ojciec siedział obok niego i mówił coś ale nie pamiętał
co. Był bardzo poważny a ja miałem nad
tym pomyśleć. Tylko co to było? Linde próbował sobie to teraz przypomnieć.
Zacisnął powieki jeszcze mocniej. W
końcu słowa zaczęły się stawać coraz wyraźniejsze. Połączyły się w zdania i
dotarły do niego nagle z szybkością pędzącego grawitonu. Wszystko zaczęło układać się w jedną całość i
nie mógł przestać o tym myśleć.
Obrazy zostały brutalnie i nagle
przerwane przez Marrisę. Bez pardonu zdzieliła go pięścią w lewy bok. Linde otworzył oczy i wypuścił powietrze
z głośnym stęknięciem, krzywiąc się z bólu.
-
Ej...!?- szepnął z pretensjom w głosie.
- Ciii!
Spójrz już idzie. – powiedziała jeszcze
ciszej jego rudowłosa dziewczyna.
Rzeczywiście z drugiego końca wielkiej sali
dochodziły odgłosy ciężkich powolnych
kroków. Podeszwy ów osobnika musiały być podbite jakimś metalem gdyż dodawały do dudnięcia cichy metaliczny
stukot. Po kilkunastu sekundach napięcia, wyłonił się przed nimi mężczyzna w
średnim wieku około 55 lat. Gładko ogolony, z rzadkimi białymi włosami na
czubku głowy, zaczesanymi na lewą stronę.
Rysy miał dość ostre, podbródek kanciasty, nos prosty a spojrzenie
bardzo skupione i , można by powiedzieć nonszalanckie i zuchwałe. Ubrany był w ciemny płaszcz
sięgający połowy łydek, z dużymi czarnymi guzikami w dwóch szeregach po
dziesięć w każdym.
Skupiał na sobie spojrzenie każdego
bez wyjątku na sali. Ręce złożył przed
sobą jak do modlitwy.
- Witam wszystkich przyjaciół!!- Głos miał
mocny lecz delikatny i melodyjny, bardzo czysty.
-
Widzę również, nowe twarze razem z nami. Bardzo dobrze...nie chcę was
zanudzać przydługawym wstępem więc może od razu przejdźmy do prezentacji.-
Obrócił się i włączył coś na pulpicie stojącym
obok niego. Obraz pojawił się natychmiast, wyraźny i czysty. Przedstawiał stado
szympansów w gęstym lesie siedzących na wielkim drzewie.
Obraz był statyczny.
Linde i Marrisa tak jak pozostali wpatrywali
się w niego bardzo wnikliwie.
- Co to ma wspólnego z
cybernetyką??- spytał Marrisy, nie spuszczając wzroku z obrazu.
Nie powiedziała mu nic. Jedynie kiwnęła ledwie dostrzegalnie głową, co mogło znaczyć, „dowiesz się”.
- W XIX wieku,
Karol Darwin doszedł do wniosku. Po wielu latach badań i poszukiwań, że
świat istot żywych każdego gatunku i rasy ulega ciągłej ewolucji. Począwszy od prymitywnych bakterii po homo
sapiens cały czas się zmienia. Stworzenia żywe pod wpływem czynników
zewnętrznych w toku rozwoju ewolucyjnego,
przystosowują się w coraz lepszy sposób do... życia.- Mówił dalej.
- Do...rozmnażania się.
Przyjrzyjcie się uważnie temu obrazowi. Małpy na dole, na ziemi. Nad nimi
siedzą wyżej większe i silniejsze małpy a na samej górze siedzi przewodnik
stada.- Zamilkł na chwilę aby każdy mógł spokojnie temu się przyjrzeć.
- Co by było gdyby wszystkie małpy weszły na
najwyższą gałąź?- Nie czekał na czyjąkolwiek odpowiedź.
–
Co by było gdyby te
małpy przestały starać się strącić przywódcę z najwyższej gałęzi? Lub gdyby to
przywódcy zeszli na ziemię stając się zwykłą małpą. Gdyby wszystkich samców postawić obok siebie.
To wtedy moi drodzy...- obrócił się twarzą do zebranych.Małpy by zginęły! Nie
od razu, nie nawet za sto lat ani za 500 ale stało by się to, na pewno. Stało
by się tak bo, wszystkie zaczęły by
słabnąć. Nie mając konkurencji, nie mając po co być silniejszymi , lepszymi i
większymi. Wszystkie te istoty stały by się identyczne z wyglądu, zachowania a
co najgorsze identyczne genetycznie. Dlatego...- Głos jego niósł się potężnie
między filarami i docierał z taką samą siłą do każdego słuchacza.
–
Potrzebny im jest
najsilniejszy samiec aby młode samce mogły w końcu strącić lub zabić starego, a
stary ma za wszelką cenę nie dać się obalić.- Echo jego głosu milkło powoli.
- Czy gdyby mrówki,
tak często porównywane niegdyś do społeczności ludzkiej, pozbawić królowej to
żyło by im się lepiej? Gdyby wszystkie mrówki były robotnicami lub
strażniczkami. Gwarantuję wam, że nie przetrwały by długo żadne stworzenia!-
Na sali
podniósł się cichy szmer potakiwań i ogólnego poruszenia.
Również Linde zainteresował się tym
o czym mówił profesor Laundrup i nie spuszczał go z wzroku.
Zdjęcie z małpami zniknęło a na jego miejsce
pojawiło się, tym razem zdjęcie faraona na tle ogromnych piramid. Dookoła nich
uwijali się robotnicy popędzani przez nadzorców z batami w rękach.
Lindemu przypomniały się jak żywe budynki
telewizji CBN mijane kilkadziesiąt minut wcześniej w pociągu .
Nagle słowa ojca znowu zawitały do
jego świadomości z pełnym zrozumieniem.
Ciężko mu było przyjąć to wszystko co mówił mu ojciec oraz to, co dzisiaj usłyszał za prawdę. Nie czuł się przekonany. Nie był już pewny co
myśleć.
Powoli docierała do niego
świadomość, że od tej pory nic już nie będzie jak dawniej. Coś w nim samym
bardzo mocno pchało go w kierunku
przyznania racji profesorowi. Łamał się i gryzł ze swoimi myślami.
Starał się myśleć racjonalnie, uspokoić
wewnętrznie. Wszystko jednak na nic.
Nie mógł znaleźć żadnych argumentów pozwalających mu chociażby minimalnie
podważyć teorię Laundrupa.
Był pewien, że jeszcze przed
chwilą, zanim usłyszał to wszystko, potrafiłby przedstawić setkę powodów
dlaczego się z nim nie może zgodzić.
Podświadomie i świadomie czuł , że się zmienia. Jego mózg przestrajał
się na program nadawany jedynie przez
dziwnego profesora. Jakby on i świat
dookoła niego przechodzili właśnie metamorfozę, zmieniali punkt z którego będą
się nawzajem obserwować.
Zrobił się blady a ręce zaczęły mu
się strasznie pocić. „To chyba broni się mój organizm.”-pomyślał. „Jego
argumenty wcale nie były tak niepodważalne i celne, więc co się dzieje?”- pytał
się w myślach.
Marrisa kątem oka zobaczyła dziwne
zachowanie. Nie spytała się o nic a w
jej oczach pojawiła się prawie niezauważalna iskra zadowolenia. Zwróciła wzrok
z powrotem w stronę profesora.
Obserwował w milczeniu swoich słuchaczy. Dawał każdemu czas na
przemyślenie tego wszystkiego co przed chwilą usłyszeli.
Milczący faraon spoglądał dumnie na zebranych, ale jakby
szczególną uwagę poświęcił Lindemu. Oczekiwał na jego reakcję po słowach
Laundrupa. Lecz faraon żadnej reakcji nie mógł dostrzec, jeszcze nie teraz.
Chemikalia krążące w żyłach swojej ofiary w
połączeniu z neuro-stymulantami nie osiągnęły jeszcze swojej najwyższej mocy,
mózg Lindego bronił się skutecznie.
Porażka była jednak nieunikniona.
Wtem... migoczącą pochodniami i
gęstą ciszę przerwał potężny huk.
Rozniósł się po wielkiej sali echem w tę i z powrotem a wraz z nim błysnęło
rażące ,białe światło. Snop skierowany był na profesora i jego hologram, który
prawie już zniknął .
Wszyscy zwrócili się w kierunku źródła
światła. Było to jak naliczył Linde,
dziewięciu mężczyzn w jasnych mundurach. Pierwszy z nich niósł niewielką
latarkę z której wydobywał się ten jasny, oślepiający blask. Za nim dwójkami
szli pozostali. Odgłosy ich równych miarowych kroków zabrzmiały mocno dookoła.
Mijali wielkie ławy wypełnione słuchaczami i zbliżali się do profesora cały
czas go oświetlając.
Laundrup zasłonił oczy lewą ręką i
w momencie kiedy otwierał usta aby coś powiedzieć... człowiek z latarką już
zaczął.
-
Proszę wszystkich o pozostanie na miejscach i wykonywanie rozkazów!! Ja
jestem porucznik Klorr z L.I.S.T., Departamentu do walki z
cyberprzestępczością!!! ...- Na te słowa profesor stanął jak wryty. Na jego twarzy widać było doskonale
niedowierzanie połączone ze strachem.
Spojrzał
w kierunku Marrisy i rzucił się w prawo zdumiewająco szybko jak na jego
wiek.
Linde z tego co było dalej niewiele
zapamiętał.
Z pewnością powstał po skoku
Laundrupa straszliwy chaos. Wszyscy jak
jeden podnieśli się z miejsc i ruszyli w kierunku funkcjonariuszy.
Prawdopodobnie po to by dać mu szansę uciec blokując im przejście. Było słychać
krzyki, płacz i lament.
Pamiętał, że Marrisa pociągnęła go
mocno za rękę i pobiegli z nisko pochylonymi głowami w stronę uciekającego profesora.
Listowcy, zanim zorientowali się w
sytuacji byli otoczeni już przez dziki tłum.
Nie milkł odgłos przeładowywanych
pistoletów i krzyki dowódcy. Nic z tego
już nie dało się zrozumieć.
Marrisa i Linde biegli jakieś 50 metrów w
prawo, ominęli wielką granitową kolumnę a za nią zobaczyli skulonego,
wystraszonego profesora.
- Profesor?!- krzyknęła Marrisa zaskoczona.
- Proszę biec z nami, pomożemy
panu!!-
W tym momencie jakiś głos w głowie
Lindego próbował się przeciwstawić Marrisie. Coś w nim targało w całkiem inną
stronę. Chwycił ją tylko za rękę lecz nic nie powiedział.
Pobiegli do małych drewnianych drzwi którymi
Laundrup wszedł do sali.
- Znajdą mnie tutaj prędzej czy później, nie możemy tu zostać !!-
krzyczał spanikowany do dziewczyny Lindego.
- Wiem!- odpowiedziała mu krótko i nie
przestając biec otworzyła swojego ehanda.
W ciemnym, wąskim korytarzu wyświetlacz na jej
ręce rozmywał się przy każdym ruchu.
Dawał na szczęście wystarczająco dużo światła, by nie przewracali się o stojące co kilka metrów
na ich drodze krzesła i stoliki.
Drzwi po prawej.
Zamknięte.
Następne, i następne również.
W końcu, któreś z kolei drzwi cicho jęknęły
gdy Marrisa je otworzyła. Zamknęła je natychmiast gdy tylko Linde wszedł do pokoju. Zapaliła światło.
Było to małe pomieszczenie gospodarcze z automatycznym „myjkiem” w prawym rogu
i różnego rodzaju środkami chemicznymi na całej lewej ścianie.
- Musimy pomyśleć co robić.- rozkazała Marrisa
cicho.
Profesor usiadł na ziemi opierając
się o nieczynnego „myjka”. Jego jasny sweter unosił się szybko pod wpływem
oddechów.
„Chyba jest bardziej przestraszony
niż zmęczony.”- pomyślał Linde, jednak nic nie powiedział. Przyglądał mu się
tylko.
- Korytarz przed nami prowadzi do głównego hallu.- Marrisa
odczytywała dane z ehanda.
- Rozwidla się w
pięciu kierunkach. Jak tylko do niego dotrzemy, skręcamy w prawo i za 200m
ponownie, pierwszym korytarzem w prawo.- mówiła szybko i zdecydowanie.
Linde tylko przez ułamek sekundy chciał zadać
pytanie, ale nie mógł zebrać myśli... Nie odezwał się a po chwili zapomniał już
o tym. Skupił się na tym aby tylko udało
im się uciec.
Czas na pytania przyjdzie później.
Ruszyli.
Zgasiła światło i otworzyła drzwi. Z lewej
strony dochodziły już jakieś odgłosy ale jeszcze nic nie widzieli. Pobiegli w
prawo tak jak mówiła i po chwili dostali się na oświetlony, pełny ludzi hall .
Na środku przy wielkiej fontannie jacyś studenci głośno śpiewali i śmiali się.
Inni opierali się w małych grupkach o białe marmurowe ściany okrągłego
pomieszczenia.
Marrisa skręciła od razu w prawo,
oddychała głęboko a profesor i Linde zwolnili za nią kroku. Nikt na szczęście
nie zwrócił na nich uwagi.
Przeszli jakieś 25 metrów w
kierunku pierwszego po prawej korytarza.
- Stójcie!- prawie krzyknęła
Marrisa.
- Straż studencka! Pewnie mają nas
zatrzymać.-
Stanęli udając, że nie patrzą w
kierunku czterech dobrze zbudowanych chłopaków, ze straży. Skanowali najbliższy
teren wyciągniętymi ehendami.
- Ich skanery mogą mieć maksymalnie
15 metrowy zasięg więc jeszcze nas nie namierzyli.-powiedział Linde
uspokajającym tonem.
Profesor trzymał się cały czas blisko Marrisy.
Już nie przypominał tego pewnego siebie mówcy sprzed 5 minut. Widać było w nim
zbyt wielki strach jak na tak prozaiczną sprawę.
Stanęli blisko fontanny w kształcie
wielkiej opony,
z której czubka wystrzeliwała mgiełka wody.
Czuli ją już na twarzy i włosach.
Mijały kolejne sekundy.
W
końcu Marrisa studiując ehanda zmieniła trasę ucieczki, skierowała się
do trzeciego korytarza licząc od prawej strony.
Starali się nie rzucać w oczy. Widok profesora, który cały czas kurczył się
za Marrisą zwrócił już uwagę kilku co bardziej spostrzegawczych studentów. Ci
zaczęli się śmiać i pokazywać dziwną scenę palcami. Skierowało to na nich spojrzenia strażników studenckich,
skanujących cały czas w pobliżu pierwszego wyjścia.
Jeden z nich ruszył w ich kierunku.
- Nie patrzcie na niego.
Profesorze!!! Proszę się ode mnie odsunąć bo zwróciliśmy już na siebie
niepotrzebną uwagę.- wycedziła przez zęby Marrisa.
Przyspieszyła kroku jednak strażnik
idący za nimi chyba się już zorientował , zaczął coś krzyczeć.
Jeszcze bardziej przyspieszyli kroku.
-STAAAĆ!!!- ryknął w końcu wysoki strażnik o
mongolskim wyglądzie na całe gardło.
Wszyscy w promieniu 50 metrów skierowali spojrzenia
na niego. Po chwili podążając za jego spojrzeniem na trójkę uciekinierów.
Nastąpiła cisza.
Przez kilka sekund Linde ze swymi towarzyszami nie zwracali
na to uwagi. Szli przed siebie.
Zostało jakieś 10 metrów do trzeciego wyjścia.
Jednak strażnik nie ustępował , nie dał się oszukać i ruszył w ich kierunku
pewnym krokiem a za nim jego trzej towarzysze którzy zdążyli już go prawie
dogonić.
Gdy kątem oka Linde zobaczył idących za nimi
osiłków pchnął profesora przed siebie.
- Biegiem!!!- krzyknął.
W tej samej chwili cała trójka rzuciła się pędem w otwarte wyjście.
Biegli co sił w nogach. Jakieś 20 metrów za nimi słyszeli czterech strażników.
Marrisa wiedziała , że nie zdołają im uciec mając profesora ze sobą. Rzuciła
szybko okiem na zmieniającą się cały czas mapę ehanda.
Wybrała
schody zaraz po lewej i pierwsze otwarte drzwi po lewej stronie.
Weszli tym razem do pustej sali wykładowej w
kształcie dawnych muszli koncertowych.
Nie było żadnego drugiego wejścia.
Marrisa i Linde zamknęli wielkie
podwójne drzwi od środka i jeszcze dodatkowo dosunęli do nich krzesła blokując
je dość solidnie. Gdy dosuwali czwarte krzesło do ciężkiej mosiężnej klamki, z
drugiej strony ktoś pociągnął za nią mocno. Zamek i krzesła spełniły swoje zadanie.
- Nie mamy szans. To już koniec.- odezwał się
smutnym głosem profesor Laundrupp.
Marrisa jednak ani myślała się poddawać, nie
spuszczała wzroku z ehanda.
- Mamy około 3 minut zanim dotrze
tutaj oddział LIST, niestety nasza barykada nie wytrzyma minuty z ich ciężkim
sprzętem.
- Musimy coś wymyślić- minę miała
nietęgą.
-
Mam...pytanie.- zaczął w końcu po
chwili ciszy Linde.
- Czy nie powinniśmy czasami
rozważyć poddania się??... Bo jak boga kocham, kurwa mać nic przecież nie
zrobiliśmy, więc nic nam nie mogą zrobić. Przesłuchają nas pewnie, spiszą nasze
dane i tyle.- Myśli Lindego stały się teraz czyste i klarowne, dotarł do niego
cały absurd sytuacji. Począwszy od tego dziwnego wykładu w dziwnej sali kończąc
na ucieczce z jakimś nawiedzonym
idealistom coś mu tu zaczęło nie
pasować i miał zamiar właśnie w tej chwili się wszystkiego dowiedzieć.
- Jeżeli, dziewczyno, teraz nie
wyjaśnisz mi dlaczego spierdalałem po
mojej uczelni z jakimś jajogłowym profesorem, przed jakąś tajną policją, to się
wkurwię i zaraz wyjdę ich spytać. I dlaczego wydaje mi się, że ty znasz kurwa
wszystkie odpowiedzi na moje pytania?!- Linde prawie wykrzykiwał te zdania do
swojej dziewczyny, która jeszcze chyba nigdy nie widziała go tak
zdenerwowanego.
Marrisa cofnęła się o krok i stanęła
przy doktorze, patrzyła Lindemu cały czas prosto w oczy.
-
Nie mamy czasu teraz na wyjaśnienia, więc proszę cię tylko żebyś mi
zaufał...-
-
Nie,nie,nie!!- krzyknął Linde a kropelki jego śliny poleciały prosto na
kurtkę Marrisy.
-
Nie wiem co się ze mną działo przez ostatnie pół godziny ale możesz to
już nazwać zaufaniem. Dziewczyno jestem już tutaj z tobą a teraz czas na kilka
odpowiedzi- Za drzwiami słychać już było coraz większy hałas, ktoś walił w nie
rękoma z całej siły i kazał im natychmiast otwierać.
- Kochanie, musisz zrozumieć , że
nasz świat wcale nie jest tak idealny jak nam wmawiają wszyscy dookoła.- mówiła
do niego cicho i spokojnie bez emocji a walenie do drzwi z każdą chwilą stawało
się coraz głośniejsze.
- Jest w tym mieście pewna organizacja,
która walczy o wolność dla naswszystkich ... Linde ... musisz mi uwierzyć!!-
mówiąc ostanie zdanie głos jej się już załamywał.
-
Nie chciałam ci wcześniej o niczym mówić żebyś się mnie nie wystraszył i
nie pomyślał , że jestem jakimś spiskowym oszołomem... Nie jest tak.
Organizacja ma coraz więcej członków i już niedługo będziemy mogli wreszcie coś
zmienić w tym chorym systemie. Przypomnij sobie co mówił profesor. Pomyśl o
tym.- kontynuowała Marrisa cicho.
- Jeżeli wszystko jest tak
wspaniałe to dlaczego chcieli aresztować
profesora? Dlaczego wysłali na zwykłe spotkanie elitarną jednostkę tajnej
policji, która przed nikim nie odpowiada?- Linde słuchał dalej.
- Mów!!- poprosił.
- Od czterech lat jestem członkiem
Czarnej Ligii. Staramy się... chcemy dotrzeć do kogoś kto pociąga za sznurki
tego całego systemu. Nie wydaje ci się dziwne, że tak zależy im aby nas
złapać?- To pytanie zasadziło niepewność w głowie Lindego.
- Odwrócił się od Marrisy i
profesora i podrapał po swoich długich pejsach. Przez dwie minuty nie odzywał
się do nikogo .
W tym
czasie jednostka LIST dotarła powiadomiona pod drzwi sali. Nie byli w nastroju
do negocjacji toteż gdy odesłali ostatniego ze strażników, przystąpili od
razu do działania.
Walenie w drzwi ucichło i Marrisa usłyszała dziwne szumienie za
drzwiami.
-
Szykują echorezonator profesorze!! Co robić!?- Linde chodził w tę i z
powrotem zamyślony.
-
Słuchajcie!!- odezwał się nagle.- Za około 30 sekund rozwalą drzwi
echorezonatorem. Pomóżcie mi to podnieść!!- krzyknął szybko do Marrisy i
profesora.Teraz już wiedziała, że kupiła sobie więcej czasu u niego. Poczuła
się zadowolona.
Tymczasem listowcy przystępowali do ostatniej
fazy zadania.
-
Cel plus dwa znajduje się w środku!!- odezwał się policjant w
szaro-stalowym mundurze z dużymi kieszeniami po bokach i czarnym pasem
taktycznym na którym zawieszone miał cztery granaty błyskowo - hukowe, nóż
trytonowy o zakrzywionym ostrzu i pistolet
ZX 15 Woltex.
Każdy funkcjonariusz miał oprócz
tego specjalne gogle taktyczne zakrywające twarz od nosa w górę. Na prawym
ramieniu odróżniała się granatowa naszywka: G-Town L.I.S.T. Unit 20099. Kolega
z drużyny podał mu echorezonator USW-10 po czym przystąpił od razu do
przestrajania go na odpowiednią moc.
-
Drzwi nie są stalowe. To czyste drewno, nastaw na 1/3 mocy, powinno
wyrwać z zawiasami.- powiedział dowódca stojący tuż za nim .
USW podczas przestrajania wydawał zawsze
dziwny syczący dźwięk .
- Nie
ma stąd innego wyjścia poruczniku, mamy ich!!- powiedział jeden z policjantów
po prawej stronie.
Różnili się tylko i wyłącznie
numerem na naszywce lecz każdy z
dziewiątki wiedział doskonale kto jest
kim, dzięki goglom które podawały im bezpośrednio przed oczy dziesiątki różnych
informacji.
- Powtarzam panowie, używamy
pocisków obalających!! Brawn, Solinski i Gregor lewa strona! Bob, Pollus
prawa! Ja, Missak, Lloud i Panthen
biegniemy do przodu tam gdzie się teraz znajdują!- porucznik Klorr wydał
rozkazy szybko i beznamiętnie. Każdemu z funkcjonariuszy porucznik wysyłał na
bierząco dodatkowe dane.
-6!
- 4!
- 3,2,1!!!...-
Drzwi otworzyły się w tej samej
chwili gdy sierżant Missak nr 20099 nacisnął spust echorezonatora USW-10.
Potężna fala skoncentrowanych
cząsteczek zjonizowała powietrze dookoła i runęła tam gdzie przed chwilą były
zamknięte drzwi. Nie napotkawszy oporu pobiegła 1,5 metra dalej gdzie za
granitową płytą siedział Linde opierając się o nią z całej siły.
Gdyby moc ustawiona była na maximum płyta
została by rozerwana w drobny mak a siedzący za nią Linde prawdopodobnie zginął
by od obrażeń zadanych przez odłamki.
Porucznik jednak kazał obniżyć moc, więc fala
uderzyła w idealnie gładką płytę marmurową, i odwróciła swój kierunek.
Odbite od 20 centymetrowej tafli
marmuru cząsteczki pędziły teraz na spotkanie całkowicie zaskoczonych
policjantów. Nowe dane wyświetliły się w ich goglach natychmiast. Przed ich
oczami na ułamek sekundy błysnął komunikat: „Uwaga. Niebezpieczeństwo.” Nie
mieli jednak wystarczająco dużo czasu by zareagować.
Mimo , że fala uległa częściowemu
rozproszeniu i osłabieniu...padli wszyscy prawie w tym samym momencie chwytając
się konwulsyjnie za gogle.
Jedni miotali się jeszcze na ziemi
inni leżeli nieprzytomni a między nimi powoli przechodzili Linde , Marrisa i
profesor Laundrup.
- Unieszkodliwiłeś całą jednostkę L.I.S.T!!!-
powtarzał cały czas profesor przyglądając się leżącym policjantom.
Pobiegli przed siebie pustym
korytarzem.
Pół godziny później nie niepokojeni przez
nikogo opuścili teren Uniwersytetu i udali się do mieszkania Marrisy
korzystając z najbliższego przelatującego dronbusa.